Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

.. Coś jeszcze dodał, czego nie dosłyszałam, bo orkiestra zagrała polkę, a jakiś pijany gość zwalił się na podłogę obok naszego stolika rzygając obficie ćwikłą. Wyszliśmy w ciemną, letnią noc. Łaziliśmy bez określonego celu po mrocznych, wyludnionych i na wpół wyburzonych ulicach miasta. Trzymaliśmy się pod rękę. Jacek znów coś zaczął na temat zrujno- wanego życia i pustki, ale mu przerwałam opowiadając o Lucylli. Pod jakimś drzewem sprowokowałam go do pocałunku. - Jednak jest w tobie coś ludzkiego - powiedział żartobliwie i sam poszukał moich ust. - To ostatni na dziś pocałunek - bąknęłam, wysuwając się z jego ramion. - A u ciebie w pokoju? - Nie. Nic z tych rzeczy - odpowiedziałam kategorycznym tonem i już byłam myślami w barze mlecznym, przy pyzach ze skwarkami. Poczułam nagle głód po skromniutkiej kolacji. - Taki jestem ciebie spragniony... - A pijanego kotka widziałeś kiedy w rynsztoku? - wpadłam w żartobliwy ton. Zaproponowałam, żebyśmy poszli do baru mlecz- nego zjeść coś przed pójściem spać. - Tobie tylko jedzenie w głowie. O każdej porze! - westchnął z desperacją i powlekliśmy się w stronę Rynku. Z Jackiem opracowaliśmy wspólnie pod dwoma nazwiskami trzy duże reportaże. Obiecał przesłać szybko należną mi część honora- rium, a także porozmawiać z szefem, aby od czasu do czasu zamie- szczano w "Trąbie Archanielskiej" moje artykuły, a nawet fragmenty prozy. Rozstaliśmy się jak para starych, dobrych znajomych. Nawet Asmodeusz, którego traktowaliśmy oboje jak osobę, a nie psa, był markotny i skamlał na peronie. Jacek na pożegnanie długo ściskał moją rękę, psu łapę i pląsając oczami powiedział: 118 - Ani żona, ani kochanka nigdy z ciebie nie będzie dobra, ale pisarka tak! Smaruj więc dużo i nie daj się złamać, bo to twoje powołanie. I pamiętaj, że w obecnej sytuacji ludzie u nas dzielą się na tych, co siedzieli, co siedzą lub będą siedzieli. Wystarczy głupi donos albo opowiedzenie kawału politycznego, żeby przekiblować w pudle do wyjaśnienia. Uważaj, bo masz niewyparzoną gębę... Po jego odjeździe wzięłam się ze zdwojoną energią do pracy nad maszynopisem. Skracałam powieść już nie przy pomocy ołówka, ale nożyczek. Cięłam, doklejałam, dopisywałam. Odklejałam, przekreśla- łam, wymazywałam. Zwłaszcza wszystkie pikantniejsze sformułowa- nia i mocniejsze słowa, aby młodzież czytając kiedyś książkę nie nauczyła się brzydkich wyrazów. Na razie ja się ich uczyłam od najmłodszego pokolenia bawiącego się pod moim oknem. Synek architekta z parteru przemawiał zwykle do małej Ani sąsiadów: "Odpierdol się, gówniaro, bo jak dam kopa w dupę..." Dziewczynka, której piąte urodziny obchodzono hucznie przed miesiącem, przy- bierała obronną postawę i nie pozostawała dłużna: "Spróbuj mnie tylko tknąć, ty chujku!" Natomiast kilkuletni chłopak lekarza wete- rynarii gonił swoją rówieśnicę i sepleniąc wykrzykiwał na całe pod- wórze: "Złapałem glizdę i wsadzę ci w pizdę". Rodzice czasem interweniowali beznamiętnym głosem wychyla- jąc się z okna: "Nie używaj brzydkich słów". I na tym się kończyło. Częściej nie zwracali uwagi. Po prostu dlatego, że nie było ich w domu. Pracowali. Moja sąsiadka mówiła zazwyczaj: "Wyrosną z tego" albo: "Co im będę gadała, jeśli nauczycielka w szkole też sobie z tym nie może dać rady". Moja powieść, skrócona do dwustu pięćdziesięciu stron maszy- nopisu, wykastrowana i mdła w wyrazie jak zupa owocowa na koś- ciach, była gotowa w pierwszych dniach sierpnia. Nie tylko ja odetchnęłam z ulgą, ale zapewne i moi sąsiedzi. Całodzienne, a często i całonocne stukanie na maszynie, musiało ich denerwować. Walono więc do mnie w ściany ze wszystkich stron, a nawet z uchy- lonych okien wymyślano bezosobowo od "wariatek". W najlepszym razie od "umysłowo chorych". Nazywano mnie w kamienicy: "ta paniusia z pieskiem" albo"ten nierób, co udaje, że pracuje". Nie mając pieniędzy na podróż do Warszawy, odesłałam maszy- nopis do wydawnictwa pocztą. Ostatnio znów głodowaliśmy z Asmo- deuszem, ograniczając się do jednego posiłku dziennie. Był psem 119 taktownym. Nic skamlał przy pustej misce. Jedynie siadał przed nią i kapała mu z pyska ślina. Czasem odwracał łeb w moją stronę i pat- rzył z niemym wyrzutem w wiernych ślepiach. - Chodź, Smodziu... - przywoływałam go w takich razach do siebie i gładząc czarny łeb tłumaczyłam, że ja także jestem głodna i że mój żołądek jest mniej taktowny, bo burczy głośno i że trochę jałowej zupy w garnku musi pozostać na jutrzejsze śniadanie. Chyba mnie rozumiał. Wzdychał żałośnie, oblizywał się i wreszcie kładł ufnie łeb na moich kolanach, wpatrując się miłośnie w moje oczy. I ja kochałam Asmodeusza. Byliśmy sobie potrzebni i bardzo razem szczęśliwi. Obiecywałam mu, że gdy tylko ukaże się książka, dostanie prawdziwą skórzaną obróżkę ze smyczą i tyle kiełbasy, ile tylko zdoła zjeść na jeden raz. Maszynopis przeczytano i oceniono szybko. W dwa tygodnie później siedziałam w wydawnictwie przed moją redaktorką, popija- jąc kawę i słuchając jej uwag. Była po urlopie spędzonym w górach. Wypoczęta i ślicznie opa- lona, uśmiechała się do mnie promiennie, odziana w błękitną sukie- nkę zagranicznego pochodzenia. Zaczęła od pochwał. Tekst ogromnie zyskał, wyraźnie robię postępy, pracuje się ze mną dob- rze... Odetchnęłam z ulgą. Mimowolny uśmiech odprężył moje rysy, rozsiadłam się wygodniej w krześle. Niebo za oknem wydało mi się jeszcze bardziej pogodne. Kiełbasa dla Asmodeusza przybliżała się w zawrotnym tempie. Szybko dorzuciłam do niej w myśli pieczonego kurczaka dla mnie i czerwony kubraczek dla małpy obiecanej Lucyl- li. Jak będzie kubraczek, to i o małpę łatwiej - pomyślałam w roz- marzeniu i zapytałam głośno: - Więc powieść przyjęto do druku? Redaktorka przestała się uśmiechać i odnalazła swój zwykły rze- czowy ton. - No, jeszcze nie... Dopiero na tym przygotowanym przez panią egzemplarzu można przystąpić do właściwej pracy. Kiełbasa, kurczak, kubraczek dla małpy zniknęły w okamgnieniu, a pozostała straszna rzeczywistość. Poczułam nagle zniechęcenie do wszystkiego i byłam bliska płaczu. - Skrócić? - szepnęłam błagalnie, bo nagle zabrakło mi odde- chu. 120 - Troszeczkę... - powiedziała po chwili z ociąganiem. - Ale to nie jest w tej chwili najważniejsze - zrobiła wymowną pauzę i sięgnęła po papierosa. - Teraz musi pani przede wszystkim odpo- wiednio i mądrze ustawić swoich bohaterów. - Ustawić? - Ustawić tak, żeby książkę można było wydać. Wspomniałam już pani, że literatura ma spełniać w społeczeństwie pewne określo- ne zadania i cele. Uczyć, wychowywać, ukazywać problemy naszej rzeczywistości