Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Morris kierował się w stronę wybrzeża. Fenton liczył na to, że Vanney pojedzie główną trasą na południe, gdzie spory ruch dawałby niezbędną osłonę, ale było inaczej. Na obrzeżach miasta Vanney skręcił w lewo i potoczył się starą, krętą trasą, biegnącą wzdłuż wybrzeża Firm of Forth. Fenton pomyślał, że w lusterku morrisa widać będzie cały czas światła granady. Być może Vanney nie poczuje się tym zaniepokojony, ale niewykluczone, że na wszelki wypadek zechce się upewnić, czy nikt go nie śledzi. Wszystko miało się wyjaśnić w niewielkiej, nadmorskiej miejscowości Port Seton. Lewy kierunkowskaz morrisa zaczął mrugać – Vanney zjechał na bok i zatrzymał się przed jakimś sklepem. Jamiesonowi nie pozostawało nic innego, jak jechać dalej. Fenton zatrzymał się w bezpiecznej odległości. Ulica była dobrze oświetlona, a więc Vanney mógł dokładnie przyjrzeć się granadzie, kiedy go mijała, a może nawet zapamiętać numer rejestracyjny. Nie było szans, żeby Jamieson mógł kontynuować obserwację. Zaczęło padać, a odgłos kropel spadających na skórzany kombinezon wydawał się Fentonowi nienaturalnie głośny, kiedy siedział nieruchomo i czekał, aż morris odjedzie. Minęło całe pięć minut, zanim usłyszał zgrzyt uruchamianego silnika. Vanney ruszył spod krawężnika. Fenton szykował się, żeby podążyć za nim, ale czekał jeszcze, aż morris dotrze do granic miasteczka i zniknie za zakrętem w prawo. Nie chciał, żeby Vanney przyjrzał mu się w świetle lamp ulicznych. Kiedy tylko Vanney zniknął z pola widzenia, Fenton ruszył pełnym gazem, a potem zdecydował się podjąć ryzyko. Zwolnił i zgasił reflektor. Zakładał, że jeśli szybko dostrzeże tylne światła morrisa łatwiej mu będzie jechać. Krople deszczu na tylnej szybie Vanneya też pomogłyby zamaskować jego obecność. W pewnej chwili dostrzegł czerwone światła, jakieś trzysta metrów przed sobą. Serce podeszło mu do gardła, ale przyspieszył, żeby zmniejszyć odległość dzielącą go od samochodu. Zdawał sobie sprawę, że odcinek drogi między hondą a wozem Vanneya to wielka niewiadoma. Jedna nie dostrzeżona w porę dziura mogła doprowadzić do kraksy. Zbliżył się na pięćdziesiąt metrów i poczuł się pewniej, gdyż tylne światła morrisa naprowadzały go na odpowiedni kurs. Na szczęście kręta droga nie pozwalała na dużą szybkość. Przejechali tak około pięciu kilometrów, kiedy nagle wzrok Fentona przyciągnął jakiś metaliczny pobłysk pośród piaszczystych wydm, między kępami trawy. Uświadomił sobie, że właśnie wypatrzył granadę Jamiesona, stojącą z wyłączonymi światłami. Był ciekaw, czy Vanney też ją zauważył, ale doszedł do wniosku, że to mało prawdopodobne. Wciąż padało, a boczne szyby morrisa pokrywały krople deszczu. Pole widzenia Vanneya ograniczało się do dwóch półkoli na przedniej szybie, czyszczonych z wody przez wycieraczki. Po trzech kolejnych kilometrach światła stopu mini morrisa zajaśniały w ciemności niczym świeczki bożonarodzeniowe, otoczone różowymi aureolami z deszczu. Wysunął gwałtownie stopę w stroną pedału hamulca, ale powstrzymał się w ostatniej chwili; światło stopu hondy mogłoby zdradzić jego obecność. Zacisnął dłoń na hamulcu ręcznym, starając się za wszelką cenę utrzymać maszynę dokładnie w pozycji pionowej. Najmniejszy skręt przedniego koła na śliskiej nawierzchni mógłby spowodować, że motor poleciałby do przodu jak kostka mydła po dnie wanny. Odetchnął, kiedy honda zwolniła i poddała się całkowicie jego kontroli. Znajdujący się przed nim morris skręcał w prawo, ale nie w inną drogę, lecz w podjazd prowadzący do wielkiego domu. Zsiadł z motoru i ruszył poboczem w stronę bramy. „Helmwood” – głosił napis, wyryty na jednym z kamiennych filarów. Spojrzał w głąb podjazdu, ale niczego nie dojrzał. Słyszał tylko daleki pomruk morza i szelest drzew za murem. Za pomocą radiotelefonu przekazał wiadomości Jamiesonowi, który pocieszył go, że zna to miejsce. – Jakieś pięćset metrów dalej, po lewej stronie znajdziesz zejście na plażę. Tam się spotkamy. Fenton usadowił się na tylnym siedzeniu granady, rozkoszując się ciepłem panującym w środku samochodu; wcześniej nie uświadamiał sobie, że jest tak zimno na dworze. – Dom Monktona – wyjaśnił Jamieson. Fenton poprosił o dodatkowe informacje. – Lord Monkton, były minister stanu, filar tutejszej społeczności. Władza, bogactwo, wpływy, krótko mówiąc – pożywka dla Klubu Kawalerów. – Pójdziemy rzucić okiem? – spytał Kelly. Fenton wyczuł nutkę obawy w głosie Kelly’ego, ale uznał, że chodzi o typową powściągliwość w obecności policjanta, charakterystyczną nawet dla ludzi respektujących prawo. – Dlaczego nie – odparł Jamieson. – W Szkocji nie ma zakazu wchodzenia na teren prywatny. Kiedy wysiedli z samochodu, owiało ich nocne, słone powietrze. Pod osłoną nocy ruszyli w stronę drogi. Przestało padać, ale drzewa uginały się pod ciężarem wody