Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

„Znajdujemy się w punkcie wyjścia? — wrzasnął. — Wam się zdaje, że jesteśmy w punkcie wyjścia? Z dnia na dzień odkrywam, że w mieście jest pełno katarów, z samym szatanem na czele, a wy powiadacie, że jesteśmy w punkcie wyjścia? Mam niewyjaśnioną zbrodnie czarnej mszy, Republikę na skraju wojny domowej, czarownika czekającego na osądzenie, maga i niewiernego, krążących po ulicach, interdykt na całe terytorium, a wy mówicie, że po prostu stoimy w punkcie wyjścia!” Krzyczał, wyliczając na palcach swoje nieszczęścia. Zatrzymał się, dysząc, przy małym palcu, targając nim ponad miarę, potem ciężko opadł na krzesło. Dochodził do siebie. „Wysłałem ludzi, by wtargnęli tam, gdzie dzisiejszej nocy spędziliście ten okropny kwadrans. Mam nadzieje, że przyniosą mi dobre wieści”. „Nikogo nie znajdą”, rzekł Konrad, zupełnie nie przejęty reakcją arcybiskupa. „Ja też się tego obawiam. Dałem jednak rozkaz, by wszystko spalono i zasypano korytarz. To miejsce nie może więcej służyć żadnej kanalii!”. „Panie, — powiedział Konrad, wychylając się do przodu. — proszę o pozwolenie wszczęcia procesu czarownikowi”. Witalis zdumiał się i wyraził to bez osłonek: „To mnie zaskakuje! Tak, nie kryje, iż sądziłem, że nie wierzycie w winę tego człowieka! Z drugiej strony, jeśli podczas procesu nie pojawi się nic, co by go obciążało, znajdziemy się w sytuacji gorszej niż poprzednio! Wy będziecie musieli opuścić Pizę, wypełniwszy zadanie, a stronnictwa chwycą za broń. Poleje się krew!”. Konrad przytaknął. „Doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Lecz niesprawiedliwością wobec Boga jest, by na tym człowieku ciążyło podejrzenie całego miasta. Właśnie dlatego, iż uważam go za niewinnego, chce by został uniewinniony jak najspieszniej i wedle wszelkich przepisów. Również statuty inkwizycji nie zezwalają, by tak długo zwlekać z nieosądzoną sprawą. A wiecie, jak pod tym względem zawsze surowi byli papieże. Co do stronnictw miejskich, nie wiem, co wam w tej chwili powiedzieć. Bez wątpienia, macie całkowitą rację. Czekają, bym wyjechał. Jednakże proces pozwoli nam zyskać nieco na czasie; a wreszcie, wiadomo, że z jednej sprawy rodzi się druga i... i nie jest powiedziane, że odjadę”. „Co macie na myśli?”. „Uczciwie mówiąc, nie wiem. Jestem zmęczony i plączą mi się myśli. W całej tej historii jest coś, co kreci się w próżni, nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Niejeden raz, pomimo sprzeczności zdarzeń i plątaniny wszystkiego, co zaszło, miałem wrażenie, że znajduję się o krok od wyjaśnienia. Lecz potem... Chce powiedzieć, że sprawa tak bardzo się zawikłała, iż rozplatanie jej zdaje się niemożliwością. „Zresztą, któż nas zapewni, że jest tylko jedna nić, wiodąca do tego kłębka? To znaczy: że splot zdarzeń, których byliście świadkami, stanowi jedyny wątek? Albo, że zostaliśmy wciągnięci w równoległe wydarzenia które, choć wielkiej wagi dla życia miasta, nie mają nic wspólnego z tym, co nas naprawdę interesuje? Żeby się o tym przekonać, jest tylko jeden sposób: ciągnąć pierwszą zrozumiałą nić, i patrzeć, co z tego wynika. W pewnych wypadkach (a ten do nich należy) lepiej jest raczej coś robić, niż nie robić zgoła nic”. „Czy jednak nie mówiliście, iż mędrzec radzi, by kiedy nie ma nic do zrobienia, nic nie robić, czy coś podobnego?”, wykrzyknął zaskoczony Gaddo zapominając, gdzie się znajduje. „Czy coś sugerujecie, ojcze Casalberti?”, zapytał, szczerze zainteresowany, arcybiskup. Gaddo zmieszał się głęboko i zamilkł, ograniczając się tylko do potrząsania głową z zakłopotaniem. „Mędrzec nie byłby mędrcem, gdyby nigdy nie zmieniał zdania”, uśmiechnął się do niego Konrad. Następnie znowu zwrócił się do Witalisa: „Pragnę podkreślić rzeczy następujące: nie pozwólmy się rozpraszać; skupmy się na zabójstwie owej niewiasty, wyjaśnijmy je. Reszta sama przyjdzie”. Arcybiskup przytaknął z powagą. „Znowu macie słuszność. Jeśli uda mi się wyjaśnić tę sprawę, odzyskam autorytet konieczny, by władać miastem i zjednoczyć je we wspólnej walce z katarami. Patrząc na to w ten sposób, nie można rzec, że to nieszczęście stało się jedynie po to, by zaszkodzić”. „Słusznie” potaknął Konrad. „Lecz jeżeli nie znajdziemy winnego...” Witalis zmrużył oczy i pokiwał im obu wskazującym palcem, następnie powoli się podniósł. To było pożegnanie. Konrad i Gaddo także wstali. „Teraz idźcie odpocząć. Ja przypilnuję, by uporządkowano wszystko tak, aby proces mógł się rychło rozpocząć. Oskarżony...” „Na litość, panie. Nie jest oskarżony. Jedynie podejrzany, — wtrącił Konrad z szacunkiem. — Wyślijcie, by go zabrano z publicznej łaźni. Teraz tam znalazł zatrudnienie”. „A więc jeszcze przebywa w mieście!”. Konrad sposępniał, wyraźnie mu to okazując. Arcybiskup zrozumiał i spojrzał nań z ubolewaniem. „Macie rację, ojcze Leclerc. Niechaj Bóg mi wybaczy, lecz przez chwilę miałem nadzieję, że mam w ręku zwykłego przestępcę. Nie umknęło ojcu moje rozczarowanie na wieść, że człowiek ten nie umknął. Gdyby to uczynił, ogłosilibyśmy go winnym, nie stawiającym się przed sąd i obarczylibyśmy go całą odpowiedzialnością a nasz problem zostałby rozwiązany. Ale nie zrobił tego. A ja źle się poczułem. Po ludzku źle”. Westchnął. „Lecz ja jestem pasterzem mego ludu i nie mogę ulegać pewnym ludzkim słabościom. Dziękuję wam, że pozwoliliście mi to zauważyć i wyznać. Jesteśmy ludźmi Kościoła, których los przemienia czasem w ludzi burmistrza i zarządu. Lecz to my, jako pierwsi, nie możemy zapominać o najwyższych zasadach sprawiedliwości i prawdy, których powinniśmy być nosicielami. Niechaj więc człowiek ten stanie przed sądem. A jeśli okaże się niewinny, jak na to wygląda, osobiście dopilnuję, aby otrzymał wszelkie zadośćuczynienie. Błogosławię was”. Przyjąwszy na kolanach błogosławieństwo, obaj mnisi udali się na spoczynek. ????? „Co się z tobą dzieje? Nie powiesz mi chyba, że nie jesteś zmęczony!”