Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Niech on pomaga wychowywać jej dziecko. Zresztą do Jastrzębic nie ma już po co wracać... prawda... Nim zdążyła wyjaśnić nagłą zmianę swych pobłąkanych uczuć, Janusz podjął niemal uszczęśliwiony: - Do Jastrzębic? Och, to dobrze! Teraz mogę ci powiedzieć, że mnie bardzo męczyła myśl o tym człowieku. Może dlatego także nie byłem nigdy taki, jakim chciałaś mnie... - Może dlatego?... - pani Celina zaśmiała się tak przykro, że umilkł. Odwróciła się i śmiertelnie zraniona odeszła. Janusz stał niepewny, co robić, a potem ze spuszczoną głową dreptał chwilę na miejscu dokoła, niby pies, kiedy szuka, jak i gdzie się położyć. Chodnik Karolińskiej ulicy był o tej porze pusty, publiczność spacerowała gromadnie środkiem po zadrzewionej alei, skąd już te i owe spojrzenia śledziły wdzięczną postać w rozterce. Poczuwszy, że zwraca uwagę, Janusz ruszył pomału do swej chorej. Pani Celina zaś, skręcając w Sukienniczą, spotkała się oko w oko z panią Holszańską. Rejentowa przez solidarność z siostrą przestała już prawie znać Katelbinę, ale przy spotkaniu czuła się zawsze nieswojo, żądna okazać jawnogrzesznicy to wyniosłą pogardę nieposzlakowanej damy, to zainteresowanie postępowej społeczniczki. Tym razem wygląd pani Celiny był taki, że przywitała się. - Moja droga, kochana pani, co pani tak źle wygląda? - zaszczebiotała swym rozdętym i zardzewiałym głosem. - Samotność widać nie służy. Dlaczego pani trzyma się tak na uboczu? Chętnie wciągnęłabym panią trochę do życia społecznego. My się już uginamy pod robotą. Potrzeba nowych sił. - Dziękuję pani rejentowej. Czym mogę służyć? - Ja tak... więcej dla pani. Może by to pani dobrze zrobiło. Przenosimy czytelnię do tego domu, gdzie pani mieszka. I tam będziemy odbywać nasze zebrania. Nasze czwartki. Po wakacjach zaczynamy od cyklu odczytów o równouprawnieniu kobiet. To taka ważna kwestia. Pani Celina patrzyła wytrzeszczonymi oczyma. Dla niej cały świat stracił sens, a tu jej mówią, że równouprawnienie kobiet jest ważne. Kto raz wypadł z trybów, niełatwo zahaczy się z powrotem. Słyszy tylko huk i łoskot niezrozumiałej maszyny życia, która zaraz go zmiażdży. - Dobrze. Zgłoszę się do pani rejentowej po wakacjach - rzekła wyciągając z pośpiechem rękę. Gdyż czuła, że jeśli postoją dłużej, to uderzy panią Holszańską w twarz. - Bić po twarzy... Wszystkich bić po twarzy. O ty strachu... ty wstydzie... ty bezsilności!... - Siebie też bić po twarzy - powtarzała półgłosem, śpiesząc, jak gdyby ją kto gonił. I nawet uderzyła się dłonią kilkakrotnie w policzek. Z dwu przechodzących mimo panów jeden obejrzał się, zdziwiony, co to za jedna idzie i uderza się tak po twarzy. Janusz wrócił tego wieczora zdenerwowany i chciał początkowo iść do pani Celiny, ale osądził, że nie zdobędzie się tam na nic rozsądnego. Głowa go bolała, więc wziąwszy proszek piramidonu położył się wcześnie do łóżka. O wpół do siódmej rano zbudziła go posługaczka pani Celiny, otyła baba, zwana wodziarką, gdyż nosiła również wodę po domach, wskutek czego jej spódnice były zawsze cokolwiek zaszargane i mokre. Przyszła z wiadomością, że u pani Katelbiny się coś stało, nie można się do jej mieszkania dodzwonić. - A jak przyłożyć ucho, to nic, tylko coś tak tam u niej charczy. Janusz rozmawiał chwilę z babą półgłosem przez szparę uchylonych drzwi, po czym jął się co żywo ubierać. Kiedy otwierał szafkę z narzędziami, z sypialni starych Ostrzeńskich wyjrzała pani Michalina. - Janusz? Kto przychodził? Czy wołają cię do chorego? - Tak. Niech mama nie robi gwałtu. Niech mama się położy. Machinalnie wkładał do podręcznej torby pudełko z ampułkami, eter, jodynę, strzykawkę, watę i rozwieracz do ust. Ze schodów zawrócił jeszcze i na wszelki wypadek pochwycił sondę i klamp do wyciągania języka. Wodziarka czekała na dole. Zmierzył krytycznym okiem jej tuszę, licząc w myślach, ile czasu mogła zużyć na przebiegnięcie do niego. - A gdzie ślusarz? - zapytał. - Że co? - nie zrozumiała. - Ślusarz! - krzyknął prawie. - Gdzie tam jest blisko ślusarz?! - A dy zara naprzeciwko jest ślusarz, proszę pana doktora, ale Żyd. - Przychodźcie co duch za mną do pani. I pary z gęby nikomu po drodze, bo będzie źle! Wyminął babę i po chwili miotania się po cudzych schodach i sieniach odnalazł ślusarza. Mały, ledwo mogący mu nadążyć Żydek otworzył w mgnieniu oka wytrychem drzwi i zemknął, nie oglądając się, z trzyrublówką w garści i strachem w sercu, aby go nie wzięto na świadka w czymś, co zwykle skrupia się na takich jak on. Janusz wpadł do sypialni pani Celiny i poczuł w nozdrzach woń alkoholu. Pierwsza rzecz skoczył otwierać okiennice, a potem przypadł do łóżka. Usłyszał stamtąd odgłos jakby schrypniętego bełkotu dalekich tłumów, to był oddech pani Celiny. Leżała całkiem normalnie rozebrana w pościeli. Twarz miała nabrzękniętą i szarą, oczy zamknięte, usta spalone, okryte czymś w rodzaju strupa. Koło ust i na brodzie widać było bladożółte zacieki, a na bieliźnie czarniawe z brudnym otokiem plamy. Zlustrował stolik przy łóżku. Stały na nim: szklanka i dwie spore buteleczki z rdzawym nalotem na ściankach; trzecia, zwykła butelka po wódce, leżała rozbita na podłodze parując resztką alkoholu. Janusz obejrzał i powąchał szklankę, zerknął na etykiety buteleczek. - Jodyna - stwierdził. - Ale na co wódka? Żeby łatwiej poszło? Co za premedytacja! No, jeżeli zwyczajny roztwór, to jeszcze nie takie groźne. Chwycił za puls. Tętno biło to leniwie, to śpiesznie, obrzęk na twarzy i sczernienie plam na bieliźnie świadczyły, że jodyna została wypita przed wielu godzinami