Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Bliźniacy spojrzeli po sobie, ale nie ozwali się. Natomiast gdy wyjechali o świcie, miast doliną na Myślenice, bez słowa skręcili lasami ku Dobkowemu dworzyszczu. Miłosza, zrównawszy się z Otłoką, zapytał: - Wyrozumiesz ty Krzesza, bo ja nie. - Kto by go tam wyrozumiał. Nic o sobie nie mówi. - Nigdy nie mówił - przypomniał sobie Miłosza. - Siedzi sam, dziewek nie ma, a żenić się nie chce, choć by ojcu dogodzić. Nie chce Czarnuszki, choć milszej dziewki i lepszych swojaków nie najdzie - to innych przecie nie brak. - A Czarnuszka wianek do dziś nosi pewnie przez niego, choć lata dawno ma. Zadumali się; pognali konie i wkrótce już dojrzeli dymy Dobkowej osady, wzbijające się ku pogodnemu niebu. Właśnie wjeżdżali w wąwóz wychodzący na dworzec, gdy przed sobą spostrzegli Dobka. Poznali go zaraz, choć postarzał się i pochylił. I on widno domyślił się, kogo ma przed sobą, gdyż oczy otworzył szeroko ze zdumienia i zawołał: - Bogdaj was! Przecie to Miłosza i Otłoka! Aleście do Tarły podobni, aż mnie w sercu zakłuło. Iluż was jeszcze takich? - My już ostatni - zaśmiał się Miłosza. - Ubywa, miast przybywać. Dobek westchnął i rzekł: - Do domu chodźmy. Na długoście zjechali? - Jeno pokłonić się wam i przypomnieć. Zaraz dalej jedziemy, bo rodzicieli mamy odwiedzić, a wyprawa idzie. Doszli do dworca i Dobek pośpieszył poczęstunek kazać przygotować, a bracia usiedli na przyzbie i patrzyli na rzekę, jak mieniła się w słońcu. Obydwu przypomniał się ostatni tutaj pobyt i milczeli. Zadumę ich przerwał odgłos szybkich kroków. To Czarnuszka biegła gości powitać. Nie zmieniła się nic, jeno mniejsza im się zdała, bo ninie o głowę ją przenosili. Patrzyła na nich i oczy jej się szkliły; domyślali się dlaczego. Miłosza przerwał milczenie: - Przyjechaliśmy pożegnać się, na wyprawę ciągniemy. Przybladła, lecz nie odrzekła nic, a w tej chwili zjawił się Dobek na posiłek wołając. Wstali i razem weszli do świetlicy. Rozgadali się przy jadle o swych podróżach i przygodach i weselej się uczyniło. Dobek raz za razem dorzucał pytanie, a Czarnuszka ze zdziwieniem słuchała, ile to świata zwiedzili i przygód zaznali ci, których, zda się tak niedawno, wyrostkami widziała. Dopiero gdy wstali żegnać się, posmutniała znowu i im miny zrzedły. Dobek stał z dziewczyną patrząc za nimi. Gdy przejechali bród, obejrzeli się jeszcze. Potem przesłoniły ich krze. Popędzili konie, by czas stracony nadrobić, i jechali w milczeniu. Dopiero gdy droga piąć się jęła pod górę i konie przeszły w stępa, zrównali się, a Otłoka zagadnął: - Jak myślisz, czy Czarnuszka Krzesza miłuje, czy za Tarłą płacze? Gdy Miłosza nie odpowiadał, trącił go i zapytał: - Cóżeś się tak zadumał? Słyszysz, co mówię? - Słyszę. Myślę, że tyle jej z tego miłowania Krzesza, co płakania za Tarłą. Swaty bym do niej posłał, toby płakać przestała. Sam Dobek mówił, żem do Tarły podobny jak kropla wody do drugiej. - A ja to nie?! - spytał Otłoka ochrypłym głosem. Zatrzymali konie i patrzyli na siebie wrogo. Miłosza w końcu roześmiał się nieszczerze, trącił konia i ruszył przed siebie. Brat dognał go zaraz i czas jakiś jechali milcząc. Przerwał milczenie Otłoka: - Słuchaj! Rozmówimy się zaraz. Ja do niej swaty słać myślę. Zatrzymali znowu konie. Miłosza darmo szukał słowa, które by przez ściśnięte wściekłością gardło przejść chciało. Jak dwa jastrzębie rzucili się na siebie. Słońce już zachodziło, gdy ocknął się pierwszy Otłoka. Zamglonymi jeszcze oczyma spojrzał na leżącego obok brata. Dźwignął się z trudem i utykając skierował się do szumiącego opodal drogi strumyka. Umył zakrwawioną twarz, napił się wody, po czym zaczerpnąwszy jej w dłonie, pokulał do Miłoszy i w twarz mu chlusnął. Miłosza zachłysnął się oddechem i usiadł. Mrugał przez chwilę oczyma, wstał i rzekł spokojnie: - Myślę, że Czarnuszka Krzesza miłuje. Nie było się o co bić. - Konie gdzieś licho wzięło - zauważył Otłoka. Zaniepokoili się obydwaj, lecz na szczęście pasły się o kilkadziesiąt kroków, na łączce przy strumyku. Dosiedli ich z trudem i choć kości obydwu bolały, puścili konie cwałem. Mimo że ich nie żałowali, północ już była, gdy dotarli do Krakowa. Znużeni zajechali do pierwszego z kraja domu w osadzie nad Wisłą i kazawszy się zbudzić o świcie, posnęli zaraz. * * * Płaski kraj tonął w mroku i ciszy ciepłej już, wiosennej nocy. Gdzieś zakwiliła czajka, jak dziecko przez sen, z bagien głucho zadudnił bąk, czasem stojący gdzieś na straży żuraw półsennie wydał okrzyk, na znak że czuwa. Ale i te odgłosy umilkły, gdy księżyc schował się za widnokręgiem. Ciemność pogłębiła się, pociągnął chłód