Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

– No, nie płacz-że już zaraz! Przeproś mię! – Hau, hau, hau, hau! Tym razem szczekanie objawiało radość. Pies po uśmiechu i tonie głosu zrozumiał, że otrzymał przebaczenie, rzucił się na pierś pana i lizał jego rękę. – Dosyć już tych przeprosin. Możesz iść, ale nie odchodź daleko, bo nie lubię tracić cię z oczu. Jeszcze jedno szczeknięcie pokorne, przymi- lone i Swój zaczął kroczyć z powagą, o kilka kroków przed idącymi, w prostej linji przed swoim panem. Pani Paulina unosiła się nad rozumem tego zwierzęcia, a zwłaszcza nad jego przywiązaniem; Rosnowski rzekł: – Przed trzema laty wywiozłem go ztąd szczenięciem. Przywiązaliśmy się nawzajem do siebie. Żyjemy tylko we dwóch. Potem zwrócił się do Domunta. – Bardzo rad jestem, żeśmy się tu spotkali, bo miałem prosić Stefana, aby na godzinkę dziś jeszcze ze mną do pana pojechał. Otrzymałem niedawno list od Marcelego, tyczący się pana, i nie mogłem dotąd zakomunikować jego treści, bo byłem chory i nie wyjeżdżałem z domu. – Domyślam się treści listu Marcelego – odparł Kazimierz, który nagle się zachmurzył. – Zakomunikuję ją dziś panu i Stefanowi, a jeżeli pan pozwoli, złożymy małą naradę nad odpowiedzią, którą bratu pańskiemu mam wysłać. Kazimierz skłonił się, dotykając czapki. Stosunek jego z Rosnowskim był dość dalekim i etykietalnym; zato dla Marcelego uczony leśniczy zdawał się żywić szacunek bardzo wysoki i uczuwać sympatję żywą. Zaraz opowiadać zaczął Ka- zimierzowi o ostatniem widzeniu się swojem z jego bratem, przed parą laty. Spotkali się wypadkiem w mieście, które Rosnowski odwiedzał niekiedy, a do którego interesy sprowadziły na chwilę najstarszego z Domuntów. Nagadać się z sobą nie mogli. Marceli jest wcieleniem człowieka nowożytnego, takiego, jakich właśnie świat dzisiejszy potrzebuje najbardziej i czci najwięcej. Energja niezmordowana, rozum trzeźwy i bystry, nauka duża, jakiś duch, pchający do wiecznego dążenia naprzód. Daleko też zaszedł i zajdzie jeszcze dalej. Za lat niewiele będzie to fortuna bardzo wielka i imię bardzo głośne. Roman zbliżył się do Ireny, ciągle opodal trochę idącej. – Stosunek tego biednego Bohdana ze Swoim, prawie do łez mię rozczula – rzekł półgłosem. – Tkliwość twoja jest wielką, kuzynie – odpowiedziała. – Zazwyczaj bywa umiarkowaną, ale ten casus psychologiczny dziwnie do niej trafia. Głęboko rozumiem tego więźnia, który w samotności swojej pokochał pająka... W oczach jej zapaliło się światełko migotliwe, ale nic nie odpowiedziała. Roman ciszej jeszcze, niż przedtem, rzekł: – Przypuszczam też, że twoje dobre serce, kuzynko, zlituje się nad samotnikiem. Spojrzała na niego zadziwiona i nagle spłoniona, ale trwało to sekundę, poczem, śmiejąc się, odpowiedziała: – Moje dobre serce jest bardzo niespokojne o wieczerzę dzisiejszą. Wujenka chciała koniecznie, abym z nią poszła na wasze spotkanie. Poszłam, a teraz co najprędzej biegnę do domu. Wzięła za rękę Bronię i bardzo szybko wyprzedziwszy towarzystwo, zniknęły obie wśród drzew ogrodu. Na dziedzińcu panował już zmrok zupełny. Pani Paulina i Domunt weszli do domu, Rosnowski przyzostał i wziąwszy Romana pod ramię, zaczął powoli przechadzać się wzdłuż krzewów, rosnących pod oknami już oświetlonemi. – Jak długo tu zabawisz? Pytanie to posiadało dla Romana właściwość irytującą. Bąknął coś o kilku dniach, tygodniu... Rosnowski zaczął znowu winszować mu posady otrzymanej. – Nietylko dlatego ci winszuję, że to jest byt, nawet dobrobyt zapewniony, bo przecież wartość życia nie sprowadza się do żywności lepszej lub gorszej. Jesteśmy dziećmi światła umy- słowego, w jego kręgu żyć i jemu służyć musimy. Swój! czego jesteś taki smutny? Pies, krok w krok za nim chodzący, podniósł głowę, ale tym razem nic nie odpowiedział. – Choćby nawet ta służba ciężką była, musimy służyć postępowi i kulturze świata... inaczej, jesteśmy niedołęgami lub dezerterami... Przechodzili około okien jadalni, przez które widać było jeden stół nakryty do wieczerzy i drugi, mniejszy, przy którym siedziało kilku ludzi. Jednym z tych ludzi był Stefan, trzej inni, w odzieży grubej, mogli być chłopami zamożnymi, lub małymi mieszczanami z miasteczka sąsiedniego. Pomiędzy nimi a Stefanem leżały papiery rozrzucone na stole; słychać też było mały gwar ich rozmowy. – Potrzebuję pomówić obszernie z młodszym Domuntem w obecności Stefana – mówił Rosnowski – ale widzę, że teraz zajęty jest jakiemś konsyljum. Niechże je skończy. Jaki dziwny chłopiec z tego Stefana! prawda? Jak ty się z nim godzisz? Bo co ja, to wcale jeszcze go nie rozumiem... jakieś marzycielstwo... jakaś utopja czy zdziczałość..