Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Wytyczają przyszłe chodniki, pochylnie, upadnice, Tzecinki, wiatrowe i diagonale. Rysują przyszłe filary. Zastanawiają się, czy nie uda się wykorzystać gdziekolwiek starych chod-ików i ganków. Lecz trudno o tym myśleć. Pożar i woda doko-ały zniszczenia. Przypuszczalnie wszędzie jest obwał. Korzyst-iej pędzić nowe chodniki, o kilka metrów na prawo czy na Lewo d starych chodników i ganków. — Gdzieś koło uskoku leżą tamci trzej górnicy... — zauważył ztygar Wujek. —¦ Jeżeli przypadkiem natrafimy na ich zwłoki, zostaną wydo-yci i pogrzebani na cmentarzu! — odpowiada sucho dyrektor eschonik. — Uważam jednak, że już ich nie znajdziemy. Spalili ię, zasypani... Główny chodnik przewozowy, pędzony w zachodnie pole, do-irł do pierwszej pochylni. Pochylnia była — jak słusznie przy-uszczano — spalona. Trzeba będzie przebić się na poprzek przez bwał, mocno podbudować, stemple i stropnice ustawić gęsto obok ebie, a następnie rozpocząć wdzierkę do ^calizny węglowej po rugiej stronie przekopu. Posypało się rumowisko, wionęło na ludzi stęchłym czadem spalenizną. W stropie otworzyła się obszerna czarna czeluść. Od- 28 budowa czterometrowego odcinka na poprzek pochylni pochłonęła dużo drzewa. Górnicy wdziewali na siebie aparaty tlenowe, brali elektryczne lampy i wstępowali po drabinach w oberwane piętro. Czeluść w piętrze pochłaniała stemple, nienasycona i wciąż grożąca oberwaniem się wiszących głazów piaskowca. Obrzynki, stemple, połamane stropnice, odpadki — wszystko pchano w czeluść, podbijano, umacniano, wypełniano szczelnie. Owa cudaczna nadbudowa spoczywała na gęstym rzędzie stropnic, poprzeczne stropnice zaś na mocnych, dębowych stemplach. Za stemplami utworzono przepierzenie z grubych tarcic. Gdy szychta miała się ku końcowi, a zmęczeni górnicy przytaczali kęsy piaskowca pod ścianę i siadali ciężko, by odpocząć, Józek Kulisz grał na ustnej harmonice. Sprzymierzenie ciszy z ciemnością tworzyło otchłań wypełnioną po brzegi nieodgadnionymi znakami. Istnienie ich stwierdzać można było podświadomym czuciem. Jakie one były, skąd przyszły, co przepowiadają — nikt tego nie umiał ni nie kusił się odgadnąć. Gdy ustał zgiełk pracy, gdy ludzie ściszyli oddechy, gdy już nie szeleściły jak roztrącane suche liście w lesie, wtedy mrok tężał, a w mroku zawisały nie wypowiedziane słowa i nie dokończone szmery. Były to pozostałości po tamtych towarzyszach, którzy tu byli, a dzisiaj już ich nie ma. Myśli, oddechy, drgnienia serca, spojrzenia znużonych oczu, spłowiały płomyk kaganków, wysiłek mięśni, zduszony krzyk, zapach potu — wszystko tkwiło w mroku. Naiwna muzyka Kulisza wskrzeszała je, pozwalała im zmartwych-wstawać, jakby samym tylko mizernym dźwiękiem harmoniki poruszał się kamień na ich grobowcu, odwalał szeroko, a one wynurzały się z głębi grobowej pieczary. Nikt z towarzyszy nie rozumiał, dlaczego muzyka Kulisza jest inna w kopalni aniżeli na powierzchni, w słońcu. Przecież wygrywa te same melodie, które po tylekroć słyszeli w karczmie, pod ścianą rudego domu czynszowego, na miedzy czy pod hałdą. Kulisz tak samo dmucha w dziurki harmoniki, tak samo nakrywa ją dłonią, potrząsa zabawnie palcami i tak samo urabia nimi melodię, jak to czyni na powierzchni, a jednak pod ziemią wypada to inaczej! Czemuż tak się dzieje?... Siedzieli oparci o ścianę węglową, przechylili głowy do tyłu, in- 9 Pokład Joanny 129 opuścili je na piersi, inni jeszcze podpierali dłońmi i słuchali. zy niczego nie widziały. Byli jak ślepcy, którzy słyszą w dwój-sób i to im wystarcza. Kulisz myślał o Monice i o Ignasiu. Potem wracali pod szyb, spotykali się na przekopie z kamrata-, witali twardymi słowy, omawiali swoje zarobki i klęli. A na-ipnie stawali w windzie i czekali, sko.ro winda poderwie się i po-:i na powierzchnię. Czatowali z utajoną radością na chwilę, której słońce chluśnie im w oczy. Słońce albo zachodziło, albo chodziło. I zawsze było jakby popiołem przyprószone. Długo yało, zanim nabrało dla nich blasku prawdziwego słońca. W mie-cach zimowych zaś nie było słońca, lecz szare zmierzchy. Dla Kulisza było zawsze słońce w domu. Mawiał żartem do Mo-d, że mu je zastępują jej miedziane włosy. Przygarniając ją do fcie zanurzał w nich palce i słuchał ich jedwabnego szelestu. Józek Kulisz niechętnie zdradzał się przed towarzyszami, że Mocą jest mu wszystkim. Towarzysze bowiem byli skorzy do kpin lośmiewania się z niego, twierdzili, że Monika go urzekła, że jej śdniczka mu wystarczy do szczęścia, między sobą zaś twierdzili, gdyby taka Monika pojawiła się dawniej, z pewnością spalono ją na stosie jako czarownicę. Jej włosy bowiem wskazują, że to caś osobliwa stwora, niezwykła i niebezpieczna. — Urzekła go i synek stracił dla niej głowę!... — mawiali jedni, — Zadała mu jakieś czary!... — To grzeszna stwora! — mawiali jeszcze inni. — Do kościoła i chodzi, tak długo żyła z nim na miarkę, Germanka... — Przecież ona nie jest Germanka! — próbował jeden i drugi >nić. — Po polsku mówi, ojca Germana wyrzekła się... — To on się jej wyrzekł! — Ale powiedzcie mi, o co wam chodzi? — zapytał jednego razu iry Broda. — Przecież chłopiec porządny, nie łazi po karczmach, ; przepija zarobku, nie ma zowitki... Co chcecie od niego?... — Dawniej trzymał z nami, a teraz taki z niego samojednik!.., — Nie przychodzi na zebrania robotnicze!... lak, nie przychodzi na robotnicze zebrania! Na świecie wciąż zetaczały się wypadki, na,rastały bunty, pęczniały krzyki, lu-ie usiłowali znaleźć wyjście, zwoływali się, naradzali, wzajemnie przekonywali, że trzeba stworzyć jakiś jeden wielki związek, któ-ry by bronił praw robotnika, a Józka Kulisza to nic nie obchodzi. Przylgnął do Moniki i świata za nią nie widzi. A mógłby taki bystry człowiek niejedno pomóc, gdyby tylko chciał!... Rektor Fabricjusz Kepeusz czynił to za niego. Chodził po karcz-mach i podjudzał górników do rebelii, krzyczał, że panowie są krwiopijcami, że trzeba zrobić porządek na świecie, że to jest niesprawiedliwość, by jeden miał tak dużo z ludzkiej krzywdy, a drugi zdychał ze swoich nędznych zarobków, i że gdy tylko malutki Ignaś dorośnie, to on już pokaże, co potrafiv ho! ho!... Ludzie śmiali się ze starego rektora rudzkiego, uważali go za pomylonego i zdziecinniałego, złorzeczyli jakiejś Irmgardzie z cyrku, podobnej chyba do Moniki, lecz gdy potem rozważali jego słowa, czupurne i przetykane łaciną, dochodzili do wniosku, że słusznie krzyczy. Zresztą, co tu gadać! Jest źle i zbyte! Wciąż tych dwanaście godzin pod ziemią, wciąż te same szalbierstwa z akordem i dyngiem, wciąż to obrywanie zarobków i wyrzucanie z pracy za czytanie polskich gazet robotniczych w kopalni!... Jasny* pierun by strzelił!... Lecz jak bardzo zżymali się na Kulisza po karczmach, tak bardzo go cenili pod ziemią. Wszyscy przepadali za jego muzyką. Kulisz zaś nie skąpił im tej radości