Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nie mogłem. Bardzo się zdenerwowałem, już się domyśliłem. Queta nie śmiała się: odwróciła się na bok, oparła głowę na ręce i patrzyła na niego. Ciągle leżał na plecach, nieruchomo, już nie palii, a jego ręka spoczywała jak głaz na jej gołym kolanie. Przejechało auto, zaszczekał pies. Ambrosio zamknął oczy i oddychał przez nos, z rozdętymi chrapami. Jego pierś z wolna podnosiła się i opadała. - To był pierwszy raz? - powiedziała. - Przedtem nigdy żaden cię nie wziął? - Tak, miałem pietra - poskarżył się. - Jechałem aleją Brasil, potem Alfonso Ugarte, potem przez Most Wojskowy i cały czas obaj ani słowa. Tak, to był pierwszy raz. Na ulicach ani żywego ducha. Na autostradzie musiałem dać światła drogowe, bo była mgła. Taki byłem zdenerwowany, że zacząłem dodawać gazu. Nagle zobaczyłem, że strzałka dochodzi do dziewięćdziesięciu, do stu, wie pani? Tak było. Ale nie miałem kraksy. - Już pogasili światła na ulicach - Queta na moment przestała go słuchać i zaraz podjęła: - No i co wtedy czułeś? Ale nie miałem kraksy, nie miałem - powtórzył ze złością, gniotąc jej kolano. - Czułem, że się budzę, czułem, że, ale dałem radę zahamować. - Nagle - jakby na mokrej szosie pojawiła się nieoczekiwanie ciężarówka, czy osioł, czy drzewo lub człowiek - samochód z dzikim piskiem wpadł w poślizg, poleciał zygzakiem w prawo, w lewo, ale nie zjechał z autostrady. Z trzaskiem, szarpany wstrząsami, odzyskał wreszcie równowagę, w momencie kiedy wydawało się, że zaraz się wywróci, i teraz już Ambrosio zmniejszył szybkość, cały się trząsł. - Pani myśli, że jak miałem ten poślizg, jak hamowałem, to mnie puścił? - poskarżył się Ambrosio niepewnym głosem. - Skąd. Trzymał rękę tak samo jak przedtem. - Kto ci kazał stawać - odezwał się głos don Fermina. - Powiedziałem do Ancón. - I ta ręka, wtedy, tam - szepnął Ambrosio. - Nie mogłem myśleć i znowu wrzuciłem bieg, już nie wiem. Nie wiem. rozumie pani? Nagle znowu dziewięćdziesiąt, znowu sto. Nit puścił. Trzymał jak przedtem. - Przejrzał cię od pierwszej chwili - mruknęła Quefc opadając na plecy. - Tylko rzucił okiem i już widział, że jak cię źle traktują, to masz ich gdzieś. Tylko spojrzał i już się zorientował, że kiedy cię wziąć pod włos, można z ciebie zrobić szmatę. - Myślałem będzie kraksa i dodawałem gazu - poskarżył się Ambrosio dysząc ciężko. - I dodawałem gazu, wie pani? - Od razu zobaczył, że umarłbyś ze strachu - powiedziała Queta oschle, bez współczucia. - Że nie będziesz się stawiał, że może z tobą robić, co zechce. - Będzie kraksa, będzie kraksa - dyszał Ambrosio. - i naciskałem pedał. Tak, miałem pietra, wie pani? - Miałeś pietra, bo jesteś pokorny sługus - powiedziała Queta z niechęcią. - Bo on jest biały, a ty nie, bo jest bogaty, a ty nie. Bo przywykłeś do tego, że robią z tobą, co zechcą. - Głowa mi pękała, to dlatego - szepnął Ambrosio podniecony. - Jak pan nie puści, to będzie kraksa. A ta jego ręka ciągle tak jak przedtem. I tak aż do Ancón. Ambrosio wrócił z firmy przewozowej „Morales” z taką miną, że Amalia natychmiast pomyślała źle mu poszło. O nic go nie pytała. Bez słowa, nie patrząc na nią, przeszedł przez izbę do ogrodu, usiadł na połamanym krzesełku, ściągnął buty, ze złością zapalił papierosa i utkwił wzrok w trawie, a spojrzenie miał takie, jakby chciał kogoś zamordować. - Tym razem nie było ani poczęstunku, ani piwka - mówi Ambrosio. - Jakem wszedł do jego biura, ledwo na mnie spojrzał i machnął ręką, jakby mówił koniec z tobą, Murzynie. Przeciągnął sobie wskazującym palcem prawej ręki po karku, a potem przytknął palec do skroni, jakby strzelał: bum, Ambrosio. Ale nie przestawał się uśmiechać całą swoją szeroką twarzą i wypukłymi, doświadczonymi oczami. Wachlował się gazetą: źle, Murzynie, same straty. Prawie nie sprzedawali teraz trumien i przez te dwa ostatnie miesiące on musiał płacić z własnej kieszeni za lokal i pensję temu idiocie, i to, co się należało stolarzom: o, tu są kwity. Ambrosio je przerzucił nawet się nie wczytując, Amalio, i usiadł po drugiej stronie biurka: to złe nowiny, don Hilario. - Bardzo złe - przyznał tamten. - Bardzo niedobre czasy, interesy nie idą, ludzie nie mają forsy nawet na to, żeby umrzeć. - Coś panu powiem, don Hilario - powiedział Ambrosio po chwili, pełnym szacunku tonem. - Czy nie jest tak, że pan ma rację? Na pewno już niedługo interes będzie dawał zyski. - A pewnie - powiedział don Hilario. - Cierpliwością i pracą ludzie się bogacą. - Ale ja nie mam forsy, a moja żona znowu jest w ciąży - mówił dalej Ambrosio. - Więc nawet gdybym chciał, to już i tak nie mogę być cierpliwy