Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Czy możesz zaczekać, aż się z nim rozmówię? Możesz? — Zaczekam — odparł R. Daneel. Anthony Gerrigel był bardzo skrupulatnym i bardzo uprzejmym człowiekiem i wcale nie sprawiał wrażenia jednego z najwybitniejszych robotyków na Ziemi. Spóźnił się o dobry kwadrans i niezmiernie za to przepraszał. Baley, blady ze złości wywołanej rosnącym niepokojem, przyjął te przeprosiny wzruszeniem ramion. Sprawdził, czy zamówiona przezeń sala konferencyjna D jest wolna, wydał polecenie, by przez godzinę nie przeszkadzano im pod żadnym pozorem i poprowadził doktora Gerrigela i R. Daneela korytarzem, a następnie pochylnią do jednego ze ściśle izolowanych pomieszczeń. Zamknąwszy drzwi Baley zbadał dokładnie ściany. W ręku trzymał pulsometr, którego równy i ciągły terkot ustałby w wypadku najlżejszej nawet luki w izolacji. Przebadał aparatem sufit i podłogę oraz, ze szczególną uwagą, drzwi. Żadnej luki nie było. Usiedli. Dr Gerrigel uśmiechnął się nieznacznie. Wyglądał na człowieka, który się tylko nieznacznie uśmiecha. Ubrany był z przesadną schludnością, szpakowate włosy miał starannie zaczesane do tyłu, a twarz różową i niby świeżo wymytą. Siedział sztywno, jakby matczyne nauki, aby trzymał się prosto, na zawsze usztywniły mu kręgosłup. — Zachowuje się pan — rzekł do Baleya — jakby w grę wchodziły rzeczy wprost niezwykłe. — Bo naprawdę są bardzo ważne, panie doktorze. Potrzebne mi są wiadomości o robotach, a tych wiadomości bodaj pan jeden może mi udzielić. Oczywiście cała nasza rozmowa jest ściśle tajna i zarząd Miasta liczy, że zapomni pan o niej, jak tylko pan stąd wyjdzie. — Baley spojrzał na zegarek. Uśmiech znikł z twarzy robotyka. — Niech mi pan jednak pozwoli wytłumaczyć moje spóźnienie — wrócił do tematu, który widocznie wciąż go nurtował. — Miałem tu przylecieć, ale odstąpiłem od tego. Bo choruję w powietrzu. — To rzeczywiście przykre — odparł Baley. Odłożył pulsometr, ale przedtem sprawdził jego działanie. Wreszcie usiadł. — Ściśle mówiąc cierpię nie na lęk przestrzeni, a na chorobę nerwową. Lekka forma agorafobii. Nic szczególnego, ale przykre. Więc wolałem skorzystać ze szlaku szybkobieżnego. — Agorafobia? — spytał z nagłym zaciekawieniem Baley. — To brzmi gorzej, niż jest w rzeczywistości — odrzekł robotyk. — Po prostu niemiłe wrażenie, jakiego się często doznaje w samolocie. Czy latał pan kiedy? — Wiele razy — stwierdził Baley. — W takim razie musi pan wiedzieć, o co mi chodzi. Uczucie, że człowieka otacza pustka, od której dzieli go tylko trochę metalu. Niegroźne, a bardzo przykre. — Więc pan odbył drogę ekspresem? — Tak. — Z Waszyngtonu aż do samego Nowego Jorku? — Ach, już podróżowałem tak przedtem. To bardzo proste odkąd zbudowano tunel Baltimore—Filadelfia. Istotnie tak było. Baley nie odbywał sam tej podróży, ale wiedział, że jest całkiem możliwa. W ciągu ostatnich dwustu lat Waszyngton, Baltimore, Filadelfia i Nowy Jork rozrosły się tak bardzo, że się niemal stykały. Ten kawał wybrzeża nazywano niemal oficjalnie Czwórmiastem i wiele osób wypowiadało się na rzecz zespolenia administracyjnego i utworzenia jednego supermiasta. Baley był przeciwnikiem takiej koncepcji. Sam Nowy Jork był już za duży dla sprawnego funkcjonowania centralistycznego zarządu. A miasto jeszcze większe, liczące ponad pięćdziesiąt milionów ludności, załamałoby się pod własnym ciężarem. — Niestety — ciągnął dr Gerrigel — nie złapałem połączenia w Filadelfii i przez to straciłem sporo czasu. Ponadto miałem trudności w zdobyciu pokoju w hotelu. Dlatego się spóźniłem. — Niech pan się tym nie przejmuje, doktorze. Ale to, co pan mówi, jest swoją drogą ciekawe. Jeśli nie lubi pan samolotów, co by pan powiedział o wyprawie za miasto piechotą? — A w jakim celu? — dr Gerrigel był zdziwiony i nawet dość niespokojny. — To czysto retoryczne pytanie. Wcale nie proponuję, żeby pan naprawdę się wybrał. Chciałem tylko wiedzieć, co pan o tym myśli. — Myślę, że byłoby to bardzo nieprzyjemne. — A powiedzmy, że musiałby pan wyjść z miasta nocą i otwartą przestrzenią zrobić dobre pół mili na piechotę. — Hm… Myślę, że nie dałbym się na to namówić. — Nawet gdyby to było konieczne? — Gdyby chodziło o uratowanie życia mojego czy moich najbliższych, może bym spróbował… — odparł z zakłopotaniem. — Czy mógłby mi pan wyjaśnić, do czego te pytania zmierzają? — Powiem panu. Popełniono zbrodnię. Wyjątkowo brutalne morderstwo. Nie mogę panu podać szczegółów. Ale istnieje teoria, że morderca dla dokonania zbrodni uczynił to właśnie, o czym mówiliśmy: odbył pieszą wyprawę nocą, sam na otwartej przestrzeni. Zastanawiałem się, co za człowiek mógł to zrobić. Doktor Gerrigel zadrżał. — Nie znam nikogo takiego. Ja na pewno bym nie mógł. Myślę jednak, że wśród wielu milionów dałoby się znaleźć kilka jednostek dość wytrzymałych. — Ale nie uważa pan za rzecz prawdopodobną, by człowiek był zdolny do tego. — Nie. Na pewno nie. — W takim razie, gdyby istniało inne wytłumaczenie zbrodni, dopuszczalne wytłumaczenie, należy je rozważyć. Doktor Gerrigel wyprostował się jeszcze bardziej. Twarz jego wyrażała rosnące zakłopotanie. Założył ręce na piersi. — Czy ma pan na myśli jakieś konkretne rozwiązanie? — Tak