Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Pański kapelusz, sir — powiedział nieoceniony Brown — podjął kapelusz z ziemi wracając z drugiej baterii. Przygalopował jeździec z białą opaską na ramieniu, powiewając białą chusteczką. Na widok lamowanego złotem munduru Hornblowera zatrzymał konia. — Pan jest monsieur… monsieur… — zaczął. — Hornblower. — Jak dotąd żaden Francuz nie potrafił wymówić tego nazwiska. — Od barona Momasa, sir. Cytadela zdobyta. Baron ma przybyć na plac główny. — Żołnierze w barakach? — Siedzą cicho. — Straż główna u bramy? — Nie wiem, sir. — Howard, niech pan weźmie swoich z rezerwy. Maszerujcie jak najspieszniej ku bramie. Ten człowiek pójdzie z wami, żeby wyjaśnić straży sytuację. Jeśli nie przejdą na naszą stronę, pozwólcie im zdezerterować. Mogą wyjść poza miasto — to nie ma znaczenia. W miarę możności żadnego rozlewu krwi, ale zabezpieczcie bramę. — Tak jest, sir. Hornblower powiedział Francuzowi, jakie wydał rozkazy. — Brown, pojedziesz ze mną. Howard, w razie potrzeby jestem na placu głównym. Niezbyt imponujący był pochód, jaki udało się uformować Howardowi z czterdziestu marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej, lecz orkiestra przygrywała najgłośniej jak umiała podczas triumfalnego przemarszu Hornblowera ulicą. Mijani ludzie przyglądali się im z zaciekawieniem, ponuro albo tylko obojętnie, nie było jednak oznak czynnego sprzeciwu. Na Place de 1'Hótel de Ville było więcej gwaru i ożywienia. Znajdowało się tu wielu mężczyzn na koniach; ustawiony w szeregu oddział policji nadawał zgromadzeniu pozory powagi. Najbardziej jednak wpadało w oko mnóstwo białych akcentów. Żandarmi mieli białe kokardy na kapeluszach, a urzędnicy na koniach białe szale lub opaski na rękawach. Białe flagi — pewnie prześcieradła — zwisały z większości okien. Po raz pierwszy od przeszło dwudziestu lat biel burbońska powiewała na francuskiej ziemi. Tęgi mężczyzna z białym pasem na brzuchu, gdzie (jak Hornblower przypuszczał) nosił wczoraj pas trójkolorowy, zaczął iść szybko ku nadjeżdżającemu. Dając orkiestrze nerwowe znaki, żeby ucichła, Hornblower wygramolił się z siodła i rzuciwszy lejce Brownowi ruszył ku mężczyźnie, który — jak sądził — był Momasem. — Nasz przyjaciel! — krzyknął Momas otwierając szeroko ramiona, — Nasz sprzymierzeniec! Hornblower pozwolił się uściskać — nawet w takim momencie zastanawiał się, co pomyślą idący za nim tępogłowi żołnierze na widok komodora obcałowywanego przez opasłego Francuza — a potem zasalutował pozostałym członkom świty burmistrza podchodzącym, aby go powitać. Na ich czele był Lebrun, z szerokim uśmiechem na twarzy. — Wielka chwila, sir — powiedział burmistrz. — Istotnie wielka chwila, Monsieur le Baron. Burmistrz wskazał dłonią na maszt flagowy ustawiony przed merostwem. — Uroczystość zaraz się zacznie — oznajmił. Momas wziął kartkę od stojącego obok Lebruna i podszedł schodami do stóp masztu flagowego. Nabrał powietrza do płuc i zaczął czytać najgłośniej jak potrafił. Rzecz ciekawa, że francuskie przywiązanie do form prawnych i pozorów przejawiło się nawet tu, w tym momencie zdrady; upstrzona archaizmami proklamacja wydawała się nie mieć końca w swojej rozwlekłości. Mówiła o niegodziwościach uzurpatora, Napoleona Bonapartego, potępiała wszelkie jego pretensje do władzy, wypowiadała mu wszelkie posłuszeństwo. Oznajmiała natomiast, że wszyscy Francuzi uznają dobrowolnie ciągłość rządów jego arcychrześcijańskiej mości Ludwika XVIII, króla Francji i Nawarry. Gdy zabrzmiały te słowa, ludzie u stóp masztu pociągnęli spiesznie za flaglinki i biały sztandar Burbonów wzbił się na maszt. Teraz był moment na gest ze strony Brytyjczyków. Hornblower zwrócił się do swoich żołnierzy. — Trzykrotny okrzyk na cześć króla! — zawołał. Machnął nad głową trójgraniastym kapeluszem. — Hip… hip… hip… — krzyknął. — Hurra! — odkrzyknęli żołnierze piechoty morskiej. Okrzyk poniósł się głuchym echem po placu; przypuszczalnie nawet jeden na dziesięciu żołnierzy nie wiedział na cześć jakiego króla wiwatuje, ale to nie miało znaczenia. — Hip… hip… hip… — Hurra! — Hip… hip… hip… — Hurra! Hornblower włożył kapelusz i sztywno zasalutował białemu sztandarowi. Był czas, i to najwyższy, zacząć organizowanie obrony miasta przed atakiem gniewu Bonapartego. Rozdział XI — Wasza ekscelencjo — zaczął Lebrun wślizgując się bokiem do pokoju, gdzie Hornblower siedział przy biurku — deputacja rybaków prosi o posłuchanie. — Tak? — mruknął Hornblower. Nie chciał przedwcześnie zobowiązywać się do czegokolwiek w stosunku do Lebruna. — Próbowałem, wasza ekscelencjo, dowiedzieć się, o co im chodzi. Można było być pewnym, że Lebrun będzie się starał o to. Jak dotąd Hornblower starannie utrzymywał Lebruna w naturalnym zresztą złudzeniu, iż lubi być tytułowany ekscelencją w co drugim zdaniu i że dzięki temu staje się łaskawszy. — Tak? — To sprawa jednego z ich statków zabranego jako pryz. — Tak? — Miał jedno pańskie zaświadczenie, iż płynie z wolnego portu Hawr, a mimo to został zajęty przez angielski okręt wojenny. — Czyżby? Lebrun nie wiedział, że na biurku przed Hornblowerem leżał meldunek dowódcy brygu angielskiego, który wziął statek do niewoli. Dowódca był przekonany, że zanim zajął statek, wymknął się on potajemnie z Honfleur poprzez ujście rzeki, sprzedawszy tam przedtem swój połów. Honfleur, jeszcze pod władzą Bonapartego, a więc i pod blokadą, płaciło trzy razy tyle za ryby, ile można było dostać w wyzwolonym Hawrze. Była to sprawa handlu z nieprzyjacielem i można było polegać na Sądzie Pryzowym, że wyda w niej odpowiedni wyrok. — Pragniemy, wasza ekscelencjo, zachować życzliwość ludności, a szczególnie ludzi morza. Czy nie mógłby pan zapewnić deputacji, że stateczek zostanie zwrócony jego właścicielom? Hornblower rad by wiedzieć, ile ci właściciele statku rybackiego z Hawru zapłacili Lebrunowi za poparcie ich sprawy