Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Powiedz, jeśli wiesz. — Daj rubla, to powiem. — Nie dam, bo nie wiesz. — Nie dawaj… pożałujesz! Ruszył dalej. Dopędziła go we wrotach chaty. — Marko, powiedz, dam tobie lubczyku. — Ja i sam wiem, gdzie on rośnie. Idź do czarta! Cyganka, coś mrucząc, odeszła. Wolała rubla niż męża. Zdała go na Opatrzność. Z ulicy już zaczęła pluć i machać rękoma, ale Marek, czym innym zajęty, ani się obejrzał. Na wschodzie jaśniało. Wsunął się do stodoły i, pogodzony z losem i dolą, twardo zasnął. Za Bałkanami w Turcji pułk ochocki szedł do ataku. Prażyły go kule jak grad. Co chwila ktoś się odrywał od szeregu, kładł na ziemi, zdawał broń. Luka się zapełniała, następni szli z zapałem po trupach dalej, nie widząc nic wokoło, objęci tumanem dymu i ognia. Za nimi zostawał pomost z ludzi. Piersiami do ziemi, rozkrzyżowany, leżał żołnierz. Zdeptali go i poszli, a on długo się nie ruszał. Nareszcie porwał się na klęczki. Miał czarną plamę na piersi, pod nią strumień ciepły i czerwony. Szeroko otworzył oczy i w niebo je podniósł. Widniał w nich podziw niemy, żal i smutne pytanie. Rękoma rozdarł mundur. Spod niego błysnął krzyżyk biały na czerwonej tasiemce. Krew biegła i biegła, a on ją palcami zbierał, zatamować chciał, lała się przez palce. Znowu spojrzał w górę bez jęku, tylko z tym osłupiałym zdziwieniem i trwogą niemą. Potem osunął się na bok i cisnąc ranę ułożył się spokojnie, jak do snu, i oczy przymknął. W straży poleskiej czekano na niego. Nie wiadomo, czy wrócił. NAD PROGRAM Tyżeś to? — Ano ja. Cóż w tym tak osobliwego? — Widocznie, skórom nie wierzył karcie hotelowej i zaryzykowałem wyrzucenie za drzwi, byle się na miejscu o tożsamości przekonać… Cóż to, na karnawał się wybrałeś? Zapalasz pochodnie hymenu? — Ja? Także gadanie! Kto ją raz w życiu zapalił, po to tylko żeby z chorą żoną objechać wszystkie bady*, kto ją pomimo to stracił, został z dwojgiem dzieci i gwoli ich wychowaniu ma teraz w domu dwie ciotki, bratową i siostrę niezamężną, ten, mój kochany, nie tylko nie zapala, ale pogasiłby wszelkie pochodnie, w których kobiety biorą współudział… — Pyszna tyrada! To mi jednak nie wyjaśnia, co porabiasz w mieście podczas karnawału. — Co mi do karnawału?! Naznaczyli mię przysięgłym na tutejszą kadencją z Iwanem Hrybkiem, Mikitą Seredniaczkiem i podobnymi im jedenastoma. Siedzę od tygodnia po dniach całych w sądzie i za kolegów muszę słuchać, bo biedakom głowy popuchły od natężenia i… śpią, a gdy ich gromki głos prosi o zdanie, odpowiadają z chwalebną zgodnością: „Jak pan Bychowski, tak i my”. W rezultacie, korzystając z tego wpływu, mszczę się na złodziejach, podpalaczach i koniokradach, choć pośrednio za swoją krzywdę. — To dobre! Więc to ty wydajesz wyroki? Winszuję. Słyszałem wczoraj mimochodem, że przysięgli uwolnili jakąś mężobójczynię… — Bo rzetelnie niewinna. — Winszuję raz jeszcze. Skłóciłem się dzisiaj o to z moją narzeczoną, która… — Toś się zaręczył? — Po to karnawał. W maju ślub. — Z kimże to? — Ano, naturalnie, z Józia Wojakowską. — Naturalnie! Ostrzegałem cię od dawna. — Ostrzegałeś, a sam się bawiłeś! — Ja? Człowieku, opamiętaj się! Ja, w którego domu z powodu kobiet nigdy nie zamykają świątyni Janusa*? — Co to ma do rzeczy? Jedna więcej może ją zamknie. Pamiętasz małą Myszkę Wojakowską? Miałeś do niej sentymencik… — Temu lat pięć, gdy miała trzynaście i lubiła cukierki. Czarna, mała Myszka! Przecież nie sądzisz, żebym starając się o żonę myślał o kim innym. — Trzynastoletnim, notabene! Wierzę, ale teraz warto, że byś zobaczył swoje mysz o pięć lat starszą, a moje Józię z turkusem na rączce! — Bawią tutaj? — Ano pewnie. Każdy, choć raz w rok, chce zrzucić pleśń i troski, i karnawałuje. — Ze mnie bierz przykład, że się bez tego doskonale obejść można. Od pięciu lat, od wesela, nie bawiłem się nigdy. — To też widać po tobie. Pleśni masz skorupę na trzy calle, a troski nabawiły cię mizantropii. Dwa lata jakem cię stracił z oczu, a ledwiem poznał. — Przez te dwa lata byłem gospodarzem, to jest doznałem suszy i powodzi, gradu i księgosuszu, nie mówiąc o pomniejszych. Dzieci przechodziły odry i szkarlatyny, ano… i mam cztery kobiety w domu. A tymczasem ty… — Ja, mój drogi, jestem naczelnikiem dystansu i pobieram siedem tysięcy rubli pensji. — Ciekawym za co? Jesteście jak te ptaszki ewangeliczne, co nie sieją i nie żną, i dalibóg nie wiem, jak was cierpi na ziemi Ojciec Przedwieczny za wasze podmyte planty, poprzewracane mosty i temu podobne tej pracy owoce! — U mnie się nic podobnego, jako żywo, nie wydarzyło. A ty, choć twej miłej kasty zrzędzisz i narzekasz, słyszałem, że ci idzie jak z płatka. — Aha, z płatka! Możeś słyszał, że mam proces o akcyzę*… o głupstwo: o trzy tysiące rubli tylko. — O, fe! To zaczyna być poważne. Cóżeś tam sfiglował? — Nic. Gorzelnia szła wedle wszelkich prawideł, wszystko było nowe, całe i opieczętowane. Gdy wtem, ni stąd, ni zowąd, koło talerzy zaczęło przeciekać. Nawet nie przeciekać, lecz kapać po kropelce. Tak sobie cichutko: kap, kap, kap i koniec. W głowie mi właśnie było jakieś tam marne kapanie! Żeby choć lunęło urzędownie, tobym może zameldował, ale takie kapanie!… Tymczasem paf! tną mi akt, oho! akt, mój bracie, z tragedii, po dziesięć chyba rubli kropelka. I jak mię widzisz, muszę teraz albo płacić, albo siedzieć w ciupie, albo procesować się sto lat. — Istotnie te kropelki gorzkie i żałuję cię, mój stary, szczerze