Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Patrzył teraz posępnie i chłodno. — Jak pan chce. Wspomnę tylko, że studiowałem życie pańskiej Abigail Prinn. Ona także zgłębiła nadnaukę, o której mówiłem przedtem. Używała jej jednak do złych celów. Do czarnej magii, jak powiadają powszechnie. Wyczytałem, że w owych latach rzuciła klątwę na Salem, a klątwa czarownicy to iście przerażająca groźba. Może… — Zagryzł dolną wargę i podszedł do drzwi. — Zgodzi się pan chociaż, żebym jutro zadzwonił? Carson niemal bezwiednie skinął głową. — Myślę jednak, że to strata czasu. Nie wierzę… to znaczy, nie mam podstaw… — zająknął się, nie znajdując właściwego słowa. — Chcę się tylko upewnić, że pan… Och, jeszcze jedno. Niech pan spróbuje zapisać dzisiejszy sen. Oczywiście, jeśli się panu coś przyśni. Zaraz po obudzeniu, pamięć bywa najbardziej sprawna. — Dobrze. Jeśli tylko… Tej nocy Carson śnił. Zbudził się tuż przed świtem; serce waliło mu w piersi i czuł się dziwnie nieswojo. Szybko wstał z łóżka, dygocząc w chłodzie szarego poranka. Blady księżyc wciąż widniał na pojaśniałym niebie. Ostatnie słowa okultysty zabrzmiały w uszach Carsona. Śnił — to nie podlegało dyskusji. Ale o czym? Zupełnie inna sprawa. Z całej siły wytężał umysł, lecz jedyne, co zapamiętał, to zamglony obraz panicznej ucieczki w ciemność. Ubrał się. Cisza panująca w wiekowym domu zaczynała go drażnić, więc wyszedł po gazetę. Było jeszcze zbyt wcześnie na otwarcie sklepów, toteż za pierwszym rogiem skręcił na zachód, w poszukiwaniu gazeciarza. Od paru chwil towarzyszyło mu niezwykłe i dziwne uczucie: powrotu. Miał wrażenie, że kiedyś szedł tą ulicą i raz po raz znajdował coś znajomego w sylwetkach i dachach domów. Z drugiej strony — i to zakrawało na czystą fantazję — mógłby przysiąc, że trafił tu po raz pierwszy. Mało chodził po Salem, gdyż był z natury leniwy, a jednak z każdym krokiem odżywały w nim nowe wspomnienia. Dotarł do następnego rogu i machinalnie skręcił w lewo. Dziwne uczucie przybrało na sile. Szedł coraz wolniej, z namysłem. Bez wątpienia odbył kiedyś tę trasę — pewnie szedł zadumany i nie zwracał uwagi na okolicę. To jedyne rozsądne wyjaśnienie. Skręcił w Charter Street i poczuł dziwny niepokój. Salem budziło się do życia: bladym świtem obojętni na wszystko Polacy spieszyli do fabryk. Czasem przejechał jakiś samochód. W dali, na chodniku zgromadził się mały tłum. Carson zaczął iść szybciej, świadom nadciągającej katastrofy. Ze zdumieniem zobaczył, że mija Burying Ground — stare, otoczone złą sławą miejsce, gdzie niegdyś płonęły stosy. Pospiesznym krokiem podszedł do grupki gapiów. Posłyszał kilka wymamrotanych półgłosem komentarzy, a tuż przed nim wyrosła barczysta sylwetka w granatowym mundurze. Zerknął ponad ramieniem policjanta i jęknąwszy ze zgrozy, wstrzymał oddech. Jakiś człowiek opierał się o żelazne ogrodzenie otaczające stary cmentarz. Miał na sobie tani, podniszczony płaszcz i tak mocno ściskał zardzewiałe pręty, że aż mięśnie rysowały mu się pod skórą na owłosionych dłoniach. Był martwy, a na jego twarzy, skierowanej ku niebu pod dziwnym kątem, rysował się straszliwy wyraz przerażenia. Wytrzeszczone oczy upiornie połyskiwały białkami, na ustach zamarł zagadkowy grymas. Jeden ze stojących w pobliżu gapiów zwrócił pobladłą twarz w stronę Carsona. — Umarł ze strachu — odezwał się schrypniętym głosem. — Nie chciałbym widzieć tego, co on oglądał. Uffff… co za koszmar… Carson bezwiednie dał krok do tyłu, czując lodowy oddech nieznanej bestii. Przetarł oczy, lecz nie potrafił się pozbyć widoku zmaltretowanej twarzy trupa. Drżący, oszołomiony, zawrócił z drogi. W pewnej chwili popatrzył w bok, na wiekowe nagrobki i krzyże. Od stu lat nie grzebano tutaj nikogo, więc porośnięte mchem mogiły, skrzydlate czaszki, pyzate cherubiny i urny otaczała aura zatęchłej starości. Cóż mogło tak przerazić dorosłego mężczyznę? Carson wziął głęboki oddech. Prawda, widok trupa nie był najprzyjemniejszy, ale to jeszcze nie powód, by wpadać w panikę. Nie. Najważniejsza jest powieść. Poza tym — tłumaczył sam sobie — wszystko da się rozsądnie wyjaśnić. Facet był pewnie Polakiem, jednym z tych imigrantów, którzy zawsze kręcą się wokół portu. Szedł nocą przez cmentarz — i to taki, co od trzech wieków cieszy się ponurą sławą — no i w pijanym widzie zobaczył upiora. Polacy zawsze byli niezrównoważeni, podatni na histerię i zbiorowy obłęd. Wielka panika w 1853 roku, kiedy doszczętnie spalono trzy „domy czarownic”, zaczęła się od bezładnego i histerycznego zeznania starej baby, co rzekomo zobaczyła biało ubranego przybysza, który „zdjął twarz”. Czego się można spodziewać po takich ludziach? — dumał Carson. Nie potrafił jednak do końca zapanować nad nerwami i powrócił do domu dopiero przed południem. Czekał na niego Leigh. Ucieszony spotkaniem Carson, serdecznie zaprosił okultystę do środka. Leigh był niezmiernie poważny. — Słyszał pan już o swej przyjaciółce, Abigail Prinn? — spytał bez żadnych wstępów. Carson, który właśnie napełniał szklankę wodą sodową, zamarł w bezruchu z ręką na syfonie. Dopiero po dłuższej chwili przycisnął dźwignię i uzupełnił syczącą pianą porcję whisky. Wręczył szklankę gościowi, sam poprzestał na czystym trunku. — Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — odpowiedział powoli. — Chyba to nie ona… O co chodzi? — Sprawdziłem zapis — oznajmił Leigh. — Abigail Prinn została pochowana czternastego grudnia tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego roku na Burying Ground przy Charter Street. Z kołkiem w sercu. — Niespokojnie popatrzył na Carsona. — Co się stało? — Nic — bezbarwnym głosem odparł pisarz. — I? — Cóż… jej grób został rozkopany i ograbiony. To wszystko. W pobliżu leżał wyrwany kołek, a wokół mogiły widniały liczne ślady. Ślady butów. Śnił pan o czymś ostatniej nocy? Pytanie zabrzmiało jak trzaśniecie z bicza. Leigh wbił w Carsona surowe spojrzenie szarych oczu. — Nie wiem — z zakłopotaniem odparł pisarz. Potarł czoło. — Nie pamiętam. Dziś rano byłem na cmentarzu przy Charter Street… — Och. Zatem musiał pan słyszeć o nieszczęśniku… — Widziałem go — przerwał Carson. Wzdrygnął się