Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

– Słyszycie! Pomoc nadchodzi! Brońcie mnie! Ja was ocalę!... Kuba z Cygankiem zawahali się. Gwar i popłoch szedł z głębi domu, zbliżał się. – Karaś! – huknął rozpaczliwie pan Tadeusz. – Pal w łeb! Niech żaden nie ujdzie! Rybak atoli nie stracił przytomności. Takiego żywcem trzeba! – odrzekł flegmatycznie i, pochyliwszy się nad Rudzkim, porwał go za postronki, uniósł, rzucił sobie na plecy i wybiegł na ulicę. Zabielski, a za nim Kuba z Cygankiem wypadli i poszli za Karasiem. IV Mord dokonany w domu Nesty poruszył Warszawę. Dyrektor policji, imć pan Joachim Moszyński, zbudzony o świcie, sam zjechał na miejsce, sam badał pacholika i gospodynię, sam pilnował ażeby, dwóch mieszczuchów, którzy dawali znaki życia, do przytomności doprowadzić i wiadomości jakich od nich powziąć. Sprawa była zagmatwaną, ciemną. Baba i chłopiec, pozostając pod wrażeniem okropnych scen, dawali niejasne, dziwaczne odpowiedzi, gmatwali się, przesadzali ilość napastników, wręcz sprzecznych udzielali wskazówek, godząc 67 67 się ledwie na to, że pan Szczygielski także był zamordowanym, ale że trupa jego zabrali rozbójnicy. Mieszczanie zaś ledwie że dychali, a tu ani ich nikt nie mógł rozpoznać, ani oni sami coś powiedzieć. Na domiar zbrodnia tym bardziej wydawała się być niezwykłą, że porzucone w izbie kosztowności, trzos pozostawiony na ciele właściciela gospody – przywodziły na myśl, że nie o rabunek tu szło, nie o pospolitą grabież. Pan Moszyński zabiegał, prowadził śledztwa, myszkował sam z pachołkami między włóczęgami, lecz ani rusz wątku pochwycić nie mógł, ani zaniepokojonej tym wypadkiem Radzie Stanu raportu złożyć. Alteracja tymczasem była obustronną. Sprawca bowiem główny całego zajścia, ochłonąwszy ze wzburzenia, łamał się sam w sobie, nie wiedząc, co dalej począć mu należy. Przy pomocy Karasia udało mu się zaszyć w dobrze upatrzoną kryjówkę, jaką była jedna z łyżew mostu na Wiśle. Łyżwy te, odprawujące właśnie zimowe leże w ustronnym wgłębieniu rzeki, w połowie zaciągnięte na piasek, a w połowie zasunięte w obmarzające przeręble, były pod dozorem starego Wojciecha przewoźnika, z którym rybak w dawnej pozostawał znajomości. Karaś bez trudu wyjednał u Wojciecha schronienie pod jedną z łyżew, do góry dnem wywróconą, i tam legowisko był urządził. Ciasno tu było i mroźno, a na dobitek z trzymanym w więzach Rudzkim kłopot niemały, a i z Kubą, i Cygankiem ustawiczne zatargi, powściągane trzaskiem odwodzonych kurków. Zabielski rwał się na wolność, chciał Rudzkiego panu Moszyńskiemu oddać, lecz rybak mitygował, prosił, tłumaczył, że mimo wszelkie oczywiste dowody winy Dyzmy na pana Tadeusza spaść może odpowiedzialność za zabójstwo, zwłaszcza że sam przyniósł był z miasta niepomyślne nowiny o nieustających poszukiwaniach. Dni kilka wytrwał jeszcze pan Tadeusz w kryjówce, lecz w końcu pobyt dłuższy stał się nie do zniesienia. Zbirowie coraz większej nabierali pewności siebie i śmiałości, przyrzeczenia, które im powtarzał Rudzki, zachęcały ich do buntu. Puścić zaś ich od siebie było niebezpiecznym, bo gotowi by byli straż naprowadzić i całą sprawę wykryć. Karaś z Zabielskim dzień i noc zmieniali się pilnując i kompanów swoich, i więźnia. Mróz, który był znów chwycił niespodziewanie, dokuczał dzień i noc. Cyganek z Kubą zamieniali z sobą coraz częściej ponure spojrzenia. Zabielski zęby zaciskał. Inaczej planował był sobie pochwycenie Rudzkiego. Gdyby nie te dwa trupy, dawno byłby się stawił przed panem Moszyńskim. A ta fatalność pokrzyżowała mu plany. Popełnione zabójstwo przeważyć mogło zasługę pochwycenia szpiega. 68 68 Szóstego dnia Kuba jął zbierać się do opuszczenia kryjówki – Cyganek poszedł za jego przykładem. Zabielski perswadował, prosił, wreszcie chciał grozić, lecz zbir zębami zgrzytnął i odparł hardo: – Dosyć mam jegomościnych obietnic! Zdychać jak pies pod tą budą nie myślę! A krócicą acan nie wojuj, bo ty masz jedną, a ja drugą!... Zapłaciłeś acan – odchodzim. Tykać was nie będę, ale wy nas także, Rozwaga zniewoliła pana Tadeusza do porzucenia myśli o wszelkim oporze. Zbirowie odeszli. Rudzki ścigał ich tryumfującym wzrokiem. Pan Tadeusz ręce załamał. Niebezpieczeństwo zawisło groźniejsze niż przedtem. Opryszki albo wydać mogli, albo, co gorsze, zebrać gromadę i napaść, aby odebrać mu resztę pieniędzy, o których wiedzieli. Karaś, który był nieobecny przy odejściu zbirów, niemniej był przerażonym ich oddaleniem się. Jeden Rudzki nabrał fantazji. – Puść mnie wolno, puść, mości burmistrzu! Che, che, usłuchaj Rudzkiego... porzuć zaciętość, bo będziesz wisiał! – Lecz chyba pierwej ciebie uduszę! – Boli cię prawda... mniejsza o to. Przekomarzać się z tobą nie myślę!... Rozum postradałeś!..