Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

– Stary chytrus. Pewnie zgłodniał, patrolując granice. Lepiej pilnuj gulaszu, Betty. Wolałbym być jedynym, który od twego żarcia dostanie niestrawności. Betty pokręciła głową. W równym stopniu przypominało to nerwowy tik, co zaprzeczenie słowom mężczyzny z pałką. Kobieta trzymała dłonie nad ogniem i patrzyła przed siebie. Towin Thomas podniósł pałkę i sztywno wstał na nogi, opierając się o stół. Podszedł do stojącego przy oknie Siwobrodego i spojrzał przez brudną szybę, po czym przetarł ją rękawem. – To jak nic Sam Bulstow. Jest tylko jedna taka koszula. Sam Bulstow szedł zaśmieconą ulicą. Gruz, popękane dachówki i śmieci leżały na chodnikach; szczaw i koper – zdławione zimowym chłodem – kiełkowały spomiędzy potrzaskanych kratownic. Sam kroczył środkiem drogi. Od lat korzystali z niej wyłącznie piesi. Przy poczcie mężczyzna skręcił, a obserwujący usłyszeli jego kroki na deskach podłogi na dole. Obojętnie przysłuchiwali się przedstawieniu, jakie towarzyszyło jego wspinaczce na górę: jękom surowych desek stopni, skrzypieniu poręczy pod szorstką dłonią, którą właściciel pomagał sobie, wchodząc na piętro i chrypiącym westchnieniom płuc wytężających się z każdym krokiem. W końcu Sam pojawił się w drzwiach strażnicy. Krzykliwe pasy koszuli użyczały odrobiny koloru białemu zarostowi na jego szczęce. Przez chwilę przybysz przyglądał się pozostałym. Wsparty o framugę drzwi próbował złapać oddech. – Przyszedłeś za wcześnie, jeszcze nie pora na obiad – powiedziała Betty nie odwracając głowy. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Kobieta z dezaprobatą potrząsnęła kosmykami przetłuszczonych włosów. Sam nie ruszał się z miejsca. Dysząc, odsłaniał żółtobrązowe zęby. – Szkoci się zbliżają – oznajmił. Betty sztywno odwróciła głowę i spojrzała na Siwobrodego. Towin Thomas z miną przebiegłego, starego wilka podparł pałką brodę i przyjrzał się Samowi mrużąc oczy. – Może chcą ci odebrać robotę, co Sammy? – zakpił. – Skąd masz takie informacje, Sam? – spytał Siwobrody. Bulstow powoli wszedł do izby, po drodze rzucając ukradkowe spojrzenie na zegar, po czym nalał sobie wody ze stojącego w kącie, poobijanego wiadra. Pił chciwie. Kiedy skończył, opadł na drewniany stołek i wyciągnął żylaste dłonie w stronę ognia. Nie spieszył się z odpowiedzią. – Wzdłuż północnej granicy przekradał się wędrowny handlarz. Mówił, że zmierza do Faringdon. Od niego wiem, że Szkoci dotarli już do Banbury. – Gdzie jest teraz ten handlarz? – zapytał Siwobrody, nieznacznie podnosząc głos i udając, że wygląda przez okno. – Poszedł dalej. Mówił, że do Faringdon. – Przeszedł przez Sparcot i nie zajrzał do wioski, żeby nam coś sprzedać? Trudno mi w to uwierzyć. – Ja tylko powtarzam, co wiem od niego. Przecież nie odpowiadam za to, co robi. Według mnie szef Mol powinien chyba wiedzieć, że Szkoci są coraz bliżej i tyle. – Głos Sama przeszedł w irytujący jęk, jakiego wszyscy czasami używali. Betty odwróciła się z powrotem do pieca. – Każdy kto tu przychodzi, przynosi plotki – powiedziała. – Jak nie Szkoci, to stada dzikich zwierząt. Bajanie... Tak samo, jak podczas ostatniej wojny, kiedy ciągle gadali, że będzie inwazja. Już wtedy domyślałam się, że chcą nas tylko nastraszyć, ale i tak się bałam. Sam przerwał jej mamrotanie. – Plotki czy nie, powtarzam tylko to, co usłyszałem od obcego. Pomyślałem, że powinienem wrócić i to zgłosić. Dobrze zrobiłem? – Skąd się wziął ten człowiek? – spytał Siwobrody. – Znikąd. Zmierzał do Faringdon. – Sam po swojemu wykrzywił twarz, śmiejąc się z własnego dowcipu. Zauważył, że Towin też się uśmiechnął – A mówił, gdzie wcześniej był? – cierpliwie spytał Siwobrody. – Gadał, że przychodzi gdzieś z górnego biegu rzeki. Podobno w naszą stronę idzie spore stado gronostajów. – E tam, taką plotkę też już słyszeliśmy – powiedziała Betty sama do siebie i pokiwała głową. – Ty siedź cicho, stara krowo – nakazał Sam bez urazy w głosie. Siwobrody ujął strzelbę za lufę i ruszył ku środkowi izby. Zatrzymał się dopiero, gdy patrzył na Sama z góry. – To wszystko, o czym chciałeś nam donieść, Sam? – Szkoci i gronostaje, chyba dość jak na jeden patrol, co? Żadnych słoni nie widziałem. – Ponownie skrzywił się w uśmiechu, spoglądając na Towina Thomasa i szukając u niego aprobaty. – Jesteś za tępy, nawet nie wiesz, jak słoń wygląda, ty stary pchlarzu – odezwał się Towin. Siwobrody puścił mimo uszu ich pyskówki. – Dobra Sam, wracaj na patrol. Zostało ci do końca jeszcze dwadzieścia minut. – Co? Mam tam iść na beznadziejne dwadzieścia minut? Za nic w świecie! Chrzanię to, Siwy. Na dzisiejsze popołudnie mam dość. Nie ruszę się z tego stołka. Przez dwadzieścia minut obejdziemy się bez straży. Przecież nikt nam nie ukradnie Sparcot i nie ucieknie z całą wioską pod pachą. Nie obchodzi mnie, co myśli Jim Mol. – Wiesz dobrze, co nam grozi. – I tak mnie nie przekonasz. Za bardzo dokuczają mi plecy. Te przeklęte patrole za często nam przypadają. Wcale mi się to nie podoba. Betty i Towin milczeli. Thomas zerknął na zepsuty zegarek. Im obojgu, tak jak wszystkim mieszkańcom osady, dostatecznie często wkładano do głowy, że konieczna jest ciągła straż. Teraz jednak nie podnosili wzroku, przyglądając się spoinom desek podłogi. Doskonale wiedzieli, jak wiele wysiłku kosztowało zmuszanie starych nóg do dodatkowych wędrówek w górę i w dół po schodach oraz wzdłuż granic osady. Sam wyczuł, że ma przewagę. Odważniej spojrzał na Siwobrodego. – Może mnie zastąpisz przez te dwadzieścia minut, skoro tak bardzo chcesz chronić tę dziurę? Jesteś młody, twoim kościom dobrze to zrobi. Siwobrody przerzucił skórzany pasek strzelby przez lewe ramię i odwrócił się do Towina, który przestał ogryzać koniec pałki i podniósł głowę. – Uderzaj w dzwon tylko i wyłącznie wtedy, kiedy będziesz mnie natychmiast potrzebował. Przypomnij starej Betty, że to nie jest gong obiadowy. Kobieta zachichotała. Siwobrody ruszył do drzwi, zapinając guziki starej, luźnej kurtki. – Żarcie prawie gotowe, Algi. Może zostań chwilę i zjedz od razu? – zaproponowała. Siwobrody bez słowa zatrzasnął za sobą drzwi. Pozostali słuchali jego ciężkiego stąpania po schodach w dół. – Myślicie, że się obraził? Chyba nie doniesie na mnie staremu Molowi, co? – zapytał Sam niepewnie. Pozostałych dwoje mruknęło coś obojętnie. Szczelniej otulili chude boki. Nie chcieli mieć żadnych kłopotów. Siwobrody ruszył wolno środkiem ulicy, omijając kałuże pozostałe po ulewie sprzed dwóch dni. Większość rynien i rynsztoków w Sparcot była zatkana, a woda niechętnie wsiąkała w błotnisty grunt. Gdzieś w górze koryta rzeki coś blokowało jej bieg, przez co występowała z brzegów