Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Podobno samobójstwo. Zastrzelony. – Zmierzyła mnie wzrokiem zza okularów i pokręciła głową. – Powinna pani być w domu, w łóżku, z kubkiem mojego rosołu. Marino czekał na mnie przed biurem. Wsiadłam szybko do samochodu, bo wiatr hulał po mieście i łopotał flagami na urzędowych budynkach. Zorientowałam się zaraz, że jest zły, bo ruszył natychmiast, ledwo zamknęłam drzwi. I nic nie mówił. – Dziękuję – powiedziałam i odpakowałam tabletkę od kaszlu. – Wciąż jesteś chora. – Skręcił we Frankłin Street. – Niewątpliwie jestem. Dziękuję za zainteresowanie. – Nie wiem, dlaczego to robię – powiedział. – Ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę, to kręcić się w pobliżu jakiegoś cholernego laboratorium, gdzie ktoś robi wirusy. – Będziesz miał specjalną ochronę – odpowiedziałam. – Powinienem teraz mieć, w twoim towarzystwie. – Mam grypę i już nie zarażam. Wierz mi. Znam się na tym. I nie wściekaj się na mnie, bo nie mam zamiaru tego znosić. – Lepiej miej nadzieję, że to co masz, to jest grypa. – Gdybym miała coś gorszego, czułabym się jeszcze gorzej, miała wyższą temperaturę i wysypkę. – Taa, ale jak już jesteś chora, to nie łatwiej złapiesz coś innego? Tak samo nie wiem, po co ci ta wyprawa. Ja za cholerę nie chcę być w to wciągnięty. – To mnie wysadź i jedź w swoją stronę – powiedziałam. – Nawet nie myśl o wypłakiwaniu się teraz, kiedy cały świat mogą diabli wziąć. – A jak Wingo? – spytał bardziej ugodowym tonem. – Szczerze mówiąc, okropnie się o niego boję. Przejechaliśmy przez teren Akademii Medycznej i skręciliśmy na lądowisko helikopterów, gdzie przywożono pacjentów i organy do przeszczepów. Helikopter z USAMRIID jeszcze nie przyleciał, ale po chwili usłyszeliśmy wielkiego blackhawka, a ludzie w samochodach i piesi zatrzymali się, żeby go zobaczyć. Niektórzy zjechali nawet z drogi, patrząc, jak potężna machina zasłania niebo, a potem ląduje, kosząc trawę i rozrzucając kamienie. Drzwi się przesunęły i weszliśmy z Marinem do środka. Na miejscach dla załogi siedzieli już specjaliści z USAMRIID. Byliśmy otoczeni sprzętem ratowniczym, łącznie ze złożoną jak akordeon, przenośną izolatką. Wręczono mi hełm z mikrofonem, który najpierw sama założyłam, zapinając w pięciu miejscach, a potem pomogłam Marinowi, przykucniętemu na składanym siedzeniu, niezbyt odpowiednim dla osoby jego rozmiarów. – Mam nadzieję, że reporterzy niczego nie zwietrzą – powiedział ktoś, gdy zatrzasnęły się ciężkie drzwi. Włączyłam przewód od swego mikrofonu do gniazdka w suficie. – Na pewno zwietrzą. Pewnie już im się udało. Dokum lubił rozgłos. Nie mogłam uwierzyć w to, że opuściłby ten świat w ciszy lub bez przeprosin prezydenta. Nie, coś tam musiało być innego i nawet bałam się pomyśleć co. Podróż do Parku Stanowego Janes Island trwała mniej niż godzinę, ale komplikował ją fakt, że kemping był gęsto porośnięty sosną i nie było gdzie lądować. Piloci wysadzili nas przy stacji Straży Przybrzeżnej w Crisfield, w przystani zwanej Somer’s Cove, gdzie żaglówki i jachty, stacjonujące przez zimę, kołysały się na ciemnej, pomarszczonej wodzie rzeki Little Annemessex. Weszliśmy do ceglanego budynku stacji tylko po to, żeby założyć kombinezony i kamizelki ratunkowe, podczas gdy Martinez udzielał informacji. – Mamy mnóstwo problemów jednocześnie – mówił, chodząc po pokoju, w którym się wszyscy zebraliśmy. – Po pierwsze, ludzie z Tangieru mają tu krewnych i musieliśmy ustawić uzbrojonych strażników przy drogach wylotowych z miasta, ponieważ teraz CDC nie chce, żeby ludzie z Crisfield gdziekolwiek wyjeżdżali. – Ale przecież tu nikt nie zachorował – odezwał się Marino, mocując się z mankietami, zakładanymi na buty. – Nie, ale obawiam się, że na początku tej całej historii niektórzy mogli się prześlizgnąć z wyspy tutaj. Nie oczekujcie tu przyjacielskiego traktowania. – Kto jest na kempingu? – padło pytanie. – W tej chwili agenci FBI, którzy odnaleźli ciało. – A inni biwakowicze? – spytał Marino. – Dowiedziałem się – opowiadał Martinez – że kiedy weszli tam agenci, znaleźli kilka przyczep, ale tylko jedną z gniazdkiem telefonicznym. Było to na stanowisku szesnastym. Zaczęli walić w drzwi, a kiedy nie było reakcji, zajrzeli przez okienko i zobaczyli ciało na podłodze. – Agenci nie weszli do środka? – spytałam. – Nie. Zdawali sobie sprawę z tego, że teren może być skażony. Ale obawiam się, że jeden ze strażników parku wszedł. – Dlaczego? – spytałam. – Wie pani, jak to mówią. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Prawdopodobnie jeden z agentów poszedł na lądowisko po dwóch innych, coś w tym rodzaju. W każdym razie w którymś momencie nikt nie pilnował i strażnik wszedł, po czym wypadł jak oparzony. Powiedział, że jest tam jakiś potwór, jak ze Stephena Kinga. Nie wiem. – Wzruszył ramionami i wzniósł oczy do nieba. Popatrzyłam na ekipę USAMRIID. – Zabierzemy go do nas – powiedział młody człowiek, kapitan, jak rozpoznałam jego rangę. – Nazywam się Clark. To moja drużyna – przedstawił się. – Zaopiekują się nim, przeprowadzą kwarantannę, będą pilnować. – Stanowisko szesnaste – powiedział Marino. – Czy wiemy, kto je wynajmował? – Tych szczegółów jeszcze nie znamy – poinformował Martinez. – Wszyscy ubrani? – Obejrzał nas i wyruszyliśmy. Straż Przybrzeżna zabrała nas w dwóch łódkach wielorybniczych, bo tam, dokąd płynęliśmy, było za płytko na kuter czy łódź patrolową. Naszą prowadził Martinez, z niezmąconym spokojem pędząc czterdzieści mil na godzinę po niespokojnej wodzie. Trzymałam się mocno barierki, ale i tak się bałam, że lada moment wyląduję za burtą. Było to jak jazda na mechanicznym byku, a pęd powietrza, wiejącego mi prosto w nos i w usta, prawie uniemożliwiał oddychanie. Marino siedział naprzeciwko mnie i wyglądał, jakby mu było niedobrze. Starałam się coś powiedzieć, żeby mu dodać otuchy, ale patrzył na mnie nieprzytomnie, trzymając się siłą woli. W końcu wpłynęliśmy do zatoczki nazwanej Flat Cat, porośniętej trzciną i rzęsą. Gdy zbliżaliśmy się do parku, pojawiły się napisy: NIE ZAKŁÓCAĆ SPOKOJU. Nie widziałam nic prócz sosen