Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Próbował wrócić do przerwanej roboty. Obiegając kolejną rakietę, Ryan wystrzelił dwa razy. Jeszcze cztery wyrzutnie. Kule uderzyły w przednią grodź, nie czyniąc nikomu krzywdy. A może rykoszet... Nie. Spojrzał na lewo i zobaczył, że Ramius cały czas mu towarzyszy, chroniąc się w cieniu po zewnętrznej stronie szybów wyrzutni. Nie miał broni. Dlaczego nie zabrał pistoletu? Ryan nabrał powietrza w płuca i skoczył za kolejną rakietę. Tamten strzelił, ale niecelnie. - Kim jesteś? - zapytał Ryan. Podniósł się na kolana i oparł o wyrzutnię dla nabrania oddechu. - Radzieckim patriotą! Jesteś wrogiem mojej ojczyzny i nie dostaniesz tego okrętu! Zbyt wiele mówi, uznał Ryan. To dobrze. - Masz jakieś nazwisko? - Moje nazwisko nie ma znaczenia. - A rodzinę? - Moi rodzice będą ze mnie dumni. Agent GRU. Ryan był już tego pewien. Nie oficer polityczny. Zbyt dobra angielszczyzna. Prawdopodobnie był kimś w rodzaju zapasowego oficera politycznego. Czyli że ma do czynienia z wyszkolonym agentem. Nie żaden fanatyk, ale człowiek próbujący spełnić swój obowiązek. Był wystraszony, ale zdecydowany. Wysadzi cały ten pieprzony okręt w powietrze razem ze mną, pomyślał Ryan. Mimo to uważał, że ma przewagę. Tamten musi coś zrobić. A jemu tylko wystarczy go powstrzymać. Przeszedł na prawą stronę i ostrożnie wyjrzał. Po jego stronie, na końcu pomieszczenia, nie widać było żadnego światła. Następny punkt dla niego. Ryanowi łatwiej będzie dostrzec przeciwnika, niż jemu dostrzec Ryana. - Nie musisz umierać, przyjacielu. Jeśli odłożysz broń, to...- To co? - pomyślał Ryan - Mam skończyć w więzieniu federalnym? Czy raczej po prostu zniknąć, co jest bardziej prawdopodobne. Moskwa nie może się dowiedzieć, że Amerykanie zdobyli ich okręt. - A CIA mnie nie wykończy, co? - powiedział ironicznie i drżąco głos. - Nie jestem głupcem. Jeśli mam zginąć, niech to przynajmniej czemuś służy, przyjacielu! Wtedy światło zgasło. Ryan zastanawiał się, jak to jeszcze długo potrwa. Czyżby już skończył to, co robił? Jeśli tak, to za chwilę wszystko wybuchnie. A może tylko zdał sobie sprawę, że przy świetle jest bardziej widoczny. To dzieciak, lepiej lub gorzej wyszkolony, ale dzieciak. Wystraszony, ale nie mający do stracenia mniej niż Ryan. Na pewno nie, do cholery, pomyślał Ryan. Mam żonę i dwójkę dzieci, a jeśli nie dobiorę mu się do skóry, to już ich nigdy nie zobaczę. Wesołych świąt, dzieci. Wasz tatuś właśnie wyparował. Niestety, nie ma ciała, żeby je złożyć w grobie, ale rozumiecie... Przyszło mu do głowy, żeby się krótko pomodlić. Ale o co? O pomoc w zabiciu jeszcze jednego człowieka? Tak to jest, Panie Boże... - Jest pan tam, kapitanie?! - zawołał. - Da. Przynajmniej agent GRU będzie się miał o co martwić. Ryan miał nadzieję, że obecność kapitana zmusi tamtego do przesunięcia się bardziej ku lewej stronie wyrzutni, za którą się ukrywał. Ryan skulił się i przemknął po zewnętrznej stronie swojej rakiety. Jeszcze trzy wyrzutnie. Ramius zrobił to samo po swojej stronie. Agent strzelił do kapitana, sądząc jednak po odgłosie - niecelnie. Musi się zatrzymać i odpocząć. Z trudnością łapał oddech. Owszem, był porucznikiem marines przez całe trzy miesiące przed katastrofą śmigłowca i powinien wiedzieć, co robić! Przecież dowodził ludźmi. Ale o wiele łatwiej prowadzić czterdziestu ludzi niż być zdanym tylko na samego siebie. Co dalej, co dalej... - Może się dogadamy - zaproponował Ryan. - Czemu nie, możemy się zastanowić, w które oko cię trafię. - Może podobałoby ci się w Ameryce? - A moi rodzice, jankesie? Co z nimi? - Może udałoby się ich wydostać? - rzucił Ryan z prawej i, czekając na odpowiedź, przesunął się w lewo. Znów skoczył. Teraz tylko dwie wyrzutnie oddzielały go od „przyjaciela” z GRU, który prawdopodobnie próbował połączyć przewodami głowice rakiet i zamienić osiemset metrów sześciennych oceanu w plazmę. - Dalej, jankesie, zginiemy razem. Dzieli nas tylko jeden puskatiel. Ryan myślał szybko. Nie pamiętał, ile razy wystrzelił, ale w magazynku mieściło się trzynaście naboi. Powinno wystarczyć. Zapasowy magazynek nie jest potrzebny. Rzuci go w jedną stronę i skoczy w przeciwną. Czy to się uda? Cholera! W filmach się udaje. Lepsze to niż nic. Ryan przełożył pistolet do lewej dłoni, a prawą wygrzebał z wewnętrznej kieszeni zapasowy magazynek. Włożył magazynek do ust i przełożył broń z powrotem do prawej ręki. Daleko mu do prawdziwych rewolwerowców... Lewą ręką chwycił magazynek. W porządku. Musi go rzucić w prawo, a sam skoczyć w lewo. Uda się? Uda się, albo się nie uda, ale czasu jest coraz mniej. W Quantico nauczono go posługiwać się mapą, rozpoznawać teren, kierować ogniem lotnictwa i artylerii, sprawnie dowodzić swoim pododdziałem i jego ogniem, a tu na co mu przyszło! Siedzi w tej cholernej stalowej rurze sto metrów pod wodą i strzela z pistoletu w pomieszczeniu wyładowanym dwoma setkami bomb wodorowych! Pora coś zrobić. Był gotów do skoku, ale nieoczekiwanie Ramius ruszył pierwszy. Ryan kątem oka zauważył, że kapitan biegnie w stronę grodzi dziobowej. Dopadł jej i w chwili, gdy agent do niego strzelił, zdążył włączyć światło. Ryan rzucił magazynek w prawo i skoczył do przodu. Agent odwrócił się w lewo, żeby zobaczyć, co spowodowało hałas. Był pewien, że jego przeciwnicy działają w planowy sposób. Pokonując odległość między dwoma wyrzutniami, Ryan zauważył, że kapitan pada. Ryan rzucił się za wyrzutnię numer jeden. Wylądował na lewym boku i nie zwracając uwagi na spowodowany upadkiem ból w ramieniu, przetoczył się po podłodze. W chwili, gdy mężczyzna się obracał, Ryan siedmiokrotnie wystrzelił, nie słysząc nawet własnego krzyku. Dwa pociski dosięgły celu, podrywając tamtego w górę i jednocześnie obracając lekko. Bezwładnie osunął się na pokład, a pistolet wypadł mu z ręki. Ryan trząsł się tak, że nie mógł się podnieść. Nadal ściskał z całej siły pistolet i celował w pierś leżącego. Oddychał ciężko. Serce biło jak oszalałe. Miał wrażenie, że rozerwie mu piersi. Zamknął usta i kilka razy spróbował przełknąć ślinę, ale wargi miał suche jak pieprz. Powoli podniósł się na kolana. Tamten jeszcze żył. Leżał na plecach z otwartymi oczami i wciąż oddychał. Ryan oparł się o podłogę i wstał. Trafił go dwukrotnie. Raz u góry w lewe płuco, raz u dołu w brzuch, w okolicy wątroby i śledziony. Agent zaciskał ręce wokół dolnej, otoczonej krwawą plamą rany. Miał dwadzieścia kilka lat. Jasne, niebieskie oczy patrzyły na sufit. Próbował coś powiedzieć. Twarz zesztywniała mu z bólu i zamiast słów, z ust wydobył mu się tylko niezrozumiały bełkot. - Kapitanie! - zawołał Ryan. - W porządku? - Jestem ranny, ale chyba wyżyję. Kto to jest? - Skąd, u diabła, mam wiedzieć? Niebieskie oczy wpatrywały się w twarz Ryana. Kimkolwiek był, wiedział, że śmierć jest blisko. Ból na twarzy zastąpiło coś innego. Smutek, nieskończony smutek... Nadal próbował coś powiedzieć. W kącikach ust zebrała się różowa piana. Przestrzelone płuco. Ryan podszedł bliżej, kopnął leżący pistolet w bok i klęknął obok rannego