Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Gdy chodziło o rodzinę, konie i poezję Keatsa, miał serce miękkie jak puchowa poduszka. Kiedy natomiast trzeba było rozstrzygnąć problemy prawne lub odróżnić dobro od zła, potrafił być twardy jak granit. Od wielu lat niezmiennie darzył Willę bezgranicznym przywiązaniem. Dlatego z ogromną przykrością myślał o tym, że musi przeprowadzić ją przez piekło i że nic nie jest w stanie na to poradzić. - Nigdy nie utraciłem nikogo z bliskich - zaczął Nate. - Skłamałbym więc, gdybym powiedział, że wiem, jakie to uczucie. Willa nie zatrzymywała się. Minęli kuchnię, budynek w którym mieszkali pracownicy zatrudnieni na ranczu, a potem przeszli obok kurnika, z którego dochodziło gdakanie kur. - Jack nigdy nie pozwolił nikomu zbliżyć się do siebie. W związku z tym, prawdę mówiąc, sama nie wiem, co czuję. - To ranczo... - Nate poruszył trudny temat, w związku z tym starał się bardzo starannie dobierać słowa. - Tyloma rzeczami trzeba się zająć, o tylu sprawach myśleć i pamiętać. - Mamy dobrych ludzi, dobre zwierzęta i dobrą ziemię. — Uśmiechnęła się do Nate'a. - Mamy również wielu przyjaciół. - Zawsze możesz zwrócić się do mnie o pomoc, Will. Do mnie lub któregokolwiek z sąsiadów. - Wiem o tym. - Spojrzała mu przez ramię, popatrzyła na wybiegi dla koni, zagrody, przybudówki, domy, a potem dalej, tam, gdzie bezkresne przestrzenie sięgały nieba. - Od ponad stu lat członkowie rodziny Mercych zajmują się tą ziemią. Hodują bydło, sieją zboże, ujeżdżają konie. Wiem, co trzeba robić, wiem również, jak to robić. A zatem, tak naprawdę, nic się nie zmieni. Wszystko się zmieni, pomyślał Nate. Za chwilę trzęsienie ziemi nawiedzi świat, o którym właśnie mówiła. Stanie się tak tylko dlatego, że spoczywający już w grobie człowiek miał serce z kamienia. Może w takim razie lepiej byłoby mieć to za sobą. Po co czekać, aż Willa wyprowadzi ze stajni konia lub wsiądzie do łazika i odjedzie. - Sądzę, że najlepiej zrobimy, jeśli przeczytamy testament - zaproponował. Rozdział drugi Biuro Jacka Mercy'ego znajdowało się na pierwszym piętrze głównego budynku mieszkalnego, a swoimi rozmiarami przypominało raczej salę balową. Ściany wyłożone były drewnem żółtej sosny - drzewa rosnącego na terenie rancza. Gruba warstwa szelaku nadawała boazerii wspaniały połysk, dzięki czemu cały pokój tonął w złocistym blasku. Z olbrzymich okien rozciągał się widok na rozległe przestrzenie rancza i ciągnące się aż po horyzont niebo. Jack z dumą powtarzał, że przez te pozbawione draperii, a jedynie bogato ozdobione okna jest w stanie zobaczyć wszystko, co powinien widzieć. Na podłodze leżały dywany, które pochodziły z jego niezwykle bogatej kolekcji. Siedzenia krzeseł obite były skórą w różnych odcieniach brązu. Na ścianach wisiały trofea myśliwskie - głowy wapiti, muflonów, niedźwiedzi i jeleni. W kącie czaił się olbrzymi, czarny grizzly. Miał odsłonięte kły i toczył dookoła wściekłymi, szklanymi oczami. Wyglądał tak, jakby właśnie szykował się do ataku. W gablocie znajdowała się ulubiona broń Jacka. Była tam strzelba, której używał Henry Mercy, pradziad Jacka, a także kolt peacemaker i browning, z którego Jack zastrzelił niedźwiedzia, mossberg 500, zwany przez niego „odkurzaczem na gołębie" oraz magnum 44, które lubił zabierać ze sobą na polowania. Był to typowo męski pokój. Zapach skóry i drewna łączył się w nim z delikatną wonią kubańskich cygar. Wykonane na zamówienie drewniane biurko miało niezliczoną ilość różnych szuflad, szufladek oraz mosiężnych, błyszczących zawiasów. Nate usiadł za nim i zaczął przekładać papiery. Chciał w ten sposób dać każdemu z obecnych czas na zajęcie miejsca. Tess stwierdziła, że pasuje on do tego miejsca jak wół do karety. Prawnik kowboj ubrany jak na niedzielę, pomyślała i wykrzywiła usta. Mimo to podobał się jej ten szorstki, prowincjonalny typ urody. Nate przypominał jej młodego Jimmy'ego Stewarta, choćby dlatego, że tak samo jak on miał niesamowicie długie ręce i nogi. Poza tym był bardzo przystojny. Jednak wysocy, chudzi mężczyźni noszący wysokie buty do odświętnych ubrań nie byli w jej typie. Tess marzyła o tym, by mieć już całą tę cholerną sprawę za sobą i móc wrócić do Los Angeles. Oderwała wzrok od Nate'a, przyjrzała się z bliska szczerzącemu kły niedźwiedziowi grizzly, kudłatym łbom muflonów, a potem broni, z której zostały zabite. Co za miejsce, pomyślała, i co za ludzie! Obok prawnika kowboja siedziała chuda jak tyczka gospodyni z farbowanymi włosami. Zajmowała krzesło z prostym oparciem. Mocno przyciskała do siebie kościste kolana i skromnie naciągała na nie okropną, czarną jak sadza spódnicę. Dalej znajdował się Szlachetny Dzikus o zapierającej dech w piersiach przepięknej twarzy i zagadkowych oczach. Wokół niego unosił się delikatny zapach koni. A oto nerwowa Lily, pomyślała Tess, kontynuując swój przegląd. Siedzi z pochyloną głową, jakby chciała w ten sposób ukryć sińce na twarzy, i kurczowo zaciska dłonie. Śliczna, delikatna i bezbronna jak ptaszek, który wpadł między sępy. Tess poczuła, że coś chwyta ją za serce, więc, aby się nie rozklejać, przeniosła uwagę na Willę. Kowboj w babskim wydaniu, pomyślała z pogardą. Ponura, najprawdopodobniej głupia, a do tego małomówna