Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Bertrand powiedział, że pozostaje im jeszcze dwie godziny, potem sygnał dzwonków elektrycznych podniesie na nogi całą załogę. Dwie godziny... akurat dosyć czasu, by ukryć zapalniki w takim miejscu, gdzie nikt ich nie znajdzie. Doskonale wiedział, gdzie są schowane: część z nich znajduje się w górnym magazynie, część w dolnym. Zapalniki składały się z mieszaniny plutonu 239 i pewnych izotopów uranu. Gdy osiągnęły określoną masę, eksplodowały automatycznie, tak jak bomby atomowe przed wiekami. Dlatego też magazynowano je partiami, poszczególne części w określonej od siebie odległości. Vernier z pełną świadomością szybko przystąpił do dzieła. Najpierw włożył skafander — nakładając hełm jęknął z bólu uraziwszy się przypadkiem w zranione miejsce na głowie. Sprawdził dokładnie, czy dobrze funkcjonują wszystkie aparaty w jego stroju: regulacja temperatury, oświetlenie, mikrofon, nadajnik i odbiornik. Z kolei windą wjechał na najwyższe piętro, gdzie mieściły się magazyny. Winda działała bezgłośnie, zresztą cała załoga spała — nigdzie nie było żywego ducha. Po czerwonych napisach ostrzegawczych natychmiast poznał kasety z zapalnikami. Każda z nich ważyła ponad trzydzieści kilogramów. Przy panującej na powierzchni komety o połowę w stosunku do ziemskiej mniejszej sile ciążenia, nie odczuł zbyt wielkiego ciężaru gdy pierwszą kasetę umocowywał rzemieniami na plecach. Przez moment błysnęła mu myśl: tu przecież powinien gdzieś być zapasowy szereg dysz, pamiętał dokładnie, że wpisywał go na listę... Już miał zacząć szukać, ale powstrzymało go spojrzenie na zegarek: z pozostałego do dyspozycji czasu minęło dziesięć minut. Zresztą na to będzie czas później, gdy powróci po wykonaniu planu. I wówczas pokaże Bertrandowi, że jego zarzuty były niesłuszne. Znalazłszy się ze swoją paczką na dworze i złożywszy ją ostrożnie na ziemi, pobieżnie tylko powiódł spojrzeniem wokoło. Chwilkę przyglądał się z uwagą rozświetlonym, wiszącym nisko gęstym chmurom, przelatującym ognikom elektrycznym i błyskawicom. Ale rzut oka na stojący niedaleko rakiety wóz gąsienicowy wyrwał mu z gardła okrzyk radości. Teraz dopiero zrozumiał, że bez pomocy maszyny jego zadanie byłoby właściwie niewykonalne. W parę minut później przyniósł drugą ka setę. Już miał ją położyć obok pierwszej, gdy nagle przypomniał sobie: odległość krytyczna! Pot przerażenia oblał mu czoło, śmiertelny lęk sparaliżował na chwilę ruchy. Sam byłby dokonał dzieła zniszczenia, przed którym chciał ratować swój pojazd kosmiczny! Urządzenie odpalające zapalników plutonowych tworzyło walec metalowy dziesięciometrowej długości. W każdym jego końcu należało umieścić połowę ładunku zapalnika, potem zaś w oznaczonym momencie aparat automatycznie przesuwał obie części ku sobie. Przy zetknięciu w połowie walca następowało przekroczenie masy krytycznej, co powodowało wybuch. Dziesięć metrów... Takiej odległości między obu skrzynkami nie da się zachować w wozie, trzeba jechać dwa razy. Także i nie łatwy do jazdy teren będzie stanowił pewną przeszkodę... Starannie ulokował skrzynkę pod siedzeniem, wsiadł do wozu, przypiął rzemienie i zamknął hermetyczne wejście. Otworzył wentyl zbiornika ze sprężonym powietrzem i kilkakrotnie przeczyścił wnętrze wozu, usuwając z niego trującą atmosferę gazów cyjanowych. Skontrolował wskaźnik tlenomierza, zdjął hełm i uruchomił wóz. Powoli i cicho zjechał po rozległym zboczu w głęboki wąwóz. Teren był nierówny, ale szerokie gąsienice mocno trzymały się skał. Zdecydował się zwiększyć szybkość. Motory elektryczne zagrały wyższym tonem, wóz szaleńczo podskakiwał na głazach. Vernier po chwili zmniejszył szybkość i spojrzał na tachometr — przed odjazdem nastawił go na zero, teraz wskazywał dziesięć kilometrów. Blisko dwadzieścia minut trwało pokonanie tej odległości — na powiększenie jej zabraknie czasu. Zresztą to i tak niepotrzebne... Skręcił w wąski, bardzo urwisty jar, tempo jazdy musiał jeszcze zwolnić. Przejechawszy paręset metrów zatrzymał wóz, nałożył hełm, skontrolował aparaturę skafandra, otworzył drzwiczki i ostrożnie wyniósł kasetę. Sterta zwalonych brył kamiennych sama narzucała się na skrytkę. Nie bardzo się napracował odrzucając kilka brył, potem we wnękę wsunął skrzynkę i zakrył tak, że nawet najskrupulatniejsze poszukiwania nie zdołałyby jej wykryć. Wyjeżdżając z bocznego jaru przypomniał sobie, że powinien zapamiętać położenie skrytki, by jadąc po raz drugi nie wjechać na nią przypadkiem. Uwagę jego zwrócił charakterystyczny występ skalny w kształcie głowy psa. Dostrzegł ją właśnie przy końcu bocznego jaru, w miejscu, gdzie wąska rozpadlina przechodziła w szerszy, wiodący ku rakiecie wąwóz. — Świetny znak, tego już przegapić niepodobna! — ucieszył się głośno. W momencie tym nie pamiętał o dwóch rzeczach