Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Mówiłem o propagandzie okupanta, wzywającej do wycofania się razem z Niemcami, o trwających aresztowaniach i deportacjach do obozów koncentracyjnych. Opowiadałem też o nasilającym się terrorze nacjonalistów ukraińskich i jego konsekwencjach, o fali uchodźców oraz likwidacji całych skupisk polskich pomiędzy Zbruczem a Sanem. Wskazywałem, że według naszych informacji jest to część długofalowych planów politycznych, związanych z przyszłymi rokowaniami pokojowymi. Chodzi w istocie o głęboką zmianę mapy demograficznej naszych terenów na wschodzie, o stworzenie trudnych do odwrócenia faktów, realizację starego hasła ukraińskich nacjonalistów: „Lachy za San". Głównym jednak punktem naszej rozmowy była kwestia, jak ma się zachować Delegatura Rządu we Lwowie, gdyby wojska radzieckie weszły do miasta. Wiedzieliśmy już, że Moskwa uważa te ziemie ze swoje, przyłączone na mocy paktu z hitlerowską III Rzeszą i zbrojnego najazdu we wrześniu 1939 roku. Pamiętaliśmy dobrze cenę, jaką zapłaciliśmy za poprzednią okupację radziecką w latach 1939—41. Próba kontynuowania w 1944 roku walki zarówno zbrojnej, jak i cywilnej, tym razem przeciwko państwu, które jest sojusznikiem naszych aliantów, postawiłaby nas w szczególnie trudnej sytuacji. Moskwa oskarżyłaby nas natychmiast, że jesteśmy sprzymierzeńcami Hitlera. Zejście do podziemia byłoby też trudne i zapewne bardzo kosztowne, za wojskiem radzieckim szli bowiem ludzie dobrze nam znani, którzy związali się z okupantem już po klęsce wrześniowej i służyli mu wiernie, uczestnicząc zarówno w sowietyzacji Lwowa, jak i organizacji represji. Można było sądzić, że dla polskiego podziemia związanego z rządem w Londynie, byliby znacznie groźniejsi niż Niemcy. Z kolei zaprzestanie działalności było nie do pomyślenia, poderwałoby pozycję rządu w Londynie i morale ludności polskiej, która we Lwowie wciąż stanowiła ogromną większość. Miałoby też fatalny wpływ na cały walczący kraj. Nikt zresztą, zwłaszcza oddziały AK, złożone z młodych, pełnych wiary w zwycięstwo chłopców, podobnie jak ich ojcowie gotowych bronić swej ziemi przed każdym najeźdźcą, nie posłuchałby takich rozkazów. Nie uniknęlibyśmy strat ludzkich, a nawet mogłyby być one znacznie większe, gdyż rozpoczęłoby się chaotyczne działanie na własną rękę. Był jeszcze wariant politycznie najsłuszniejszy, przynajmniej z pozoru. Należało ujawnić się przed wkraczającymi wojskami radzieckimi; a nawet pomóc im w walce przeciwko Niemcom, uznać Armię Czerwoną za sojusznika we wspólnej antyhitlerowskiej koalicji. Ujawnienie takie zakładano już w 1943 roku w ówczesnym wariancie planu „Burza". W lutym 1944 podobną decyzję podjął rząd w Londynie: opracowano tam nawet i przesłano do kraju formułę oficjalnego ujawnienia się, jaką powinni wyrecytować przedstawiciele Polski Podziemnej wobec wkraczających na tereny objęte granicami Traktatu Ryskiego władz radzieckich. Przed moim wyjazdem do Warszawy wielokrotnie rozpatrywaliśmy ten wariant we lwowskiej Delegaturze, zdania były podzielone, a i ryzyko ogromne. Zapytałem mego rozmówcę, co sądzi na ten temat rząd w Londynie i czy na wypadek ujawnienia się możemy liczyć na polityczną pomoc zachodnich aliantów. Chodziło o wywarcie nacisku na Moskwę w kwestii traktowania ludności polskiej w Małopolsce Wschodniej, co nie przesądzało oczywiście kwestii powojennych uregulowań, w tym także granic. Uważaliśmy jednak taką interwencję za minimum tego, czego mamy prawo domagać się od sojuszników, z którymi razem, kosztem ogromnych ofiar, prowadzimy wojnę z Hitlerem. Przypomniałem memu rozmówcy zarówno Katyń, jak i to wszystko, czego sam byłem bezpośrednim świadkiem od 17 września 1939 do widoku zmasakrowanych ciał więźniów na ulicy Łąckiego w lipcu 1941. Musiałem jeszcze odpowiadać na wiele pytań szczegółowych, mój partner zapisywał sobie dane, które mu podawałem z pamięci, gdyż ze względów bezpieczeństwa nie przyniosłem niczego na piśmie. Gdy jednak przyszło do spraw zasadniczych, zrozumiałem, że potwierdzają się moje oceny, które od ubiegłego roku formułowałem wielokrotnie na spotkaniach w Delegaturze. Usłyszałem więc, że według wiadomości z Londynu nasi zachodni sojusznicy są całym sercem z nami, podziwiają nasze wysiłki, współczują nam w cierpieniach, muszą jednak liczyć się ze Stalinem, gdyż to właśnie on niesie główny ciężar wojny. ZSRR jest aliantom szczególnie potrzebny teraz, gdy chcą w Europie otworzyć drugi front i obawiają się ogromnych strat. Nie mogą robić żadnego kroku, który rzuciłby cień na ich stosunki z Moskwą. Rząd polski w Londynie działa bez przerwy, w niedługim czasie planowana jest wizyta premiera Mikołajczyka w Moskwie, trzeba mieć nadzieję, że wszystko się przejaśni i ułoży. Jeśli chodzi o sytuację ludności polskiej w Małopolsce Wschodniej, to Delegatura otrzymała ostatnio zapewnienia prezydenta Roosevelta, przywiózł je kurier z Londynu. Ludność polska w Małopolsce Wschodniej niezależnie od ostatecznych rozstrzygnięć nie powinna obawiać się niczego złego ze strony ZSRR, nie może też wierzyć w ani jedno słowo niemieckiej propagandy. Rząd w Londynie nie chce narzucać Delegaturze i AK, jak się konkretnie mają zachować, Delegatura na Kraj w Warszawie uważa, że ostateczną decyzję musimy podjąć sami we Lwowie, bo my pierwsi za nią zapłacimy