Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Zwycięzca nie w jednej walce z intrygą dworską, mógł i teraz, dopatrzeć, co mu groziło, zapobiec niebezpieczeństwu i pomścić się na nieprzyjaciołach. Do ostatniej więc godziny intryganci chcieli stać przy feldmarszałku na pozór, aby mu nie dać przedwcześnie powodu do gniewu i odwetu. Flemming, choć już był dobrze uwiadomiony i znał swoich wrogów, płaszczących się przed nim jeszcze, nie dawał żadnemu poznać po sobie, że go posądzał, nie zmieniał trybu postępowania z nimi, obdarzał niektórych rzekomym zaufaniem, a umysł okazywał tak wesoły i swobodny, jakby mu się wiodło najlepiej. Z Lubomirskim, zięciem hr. Vitzthumowej, który jako generał saski, pod jego rozkazami zostawał i musiał mu się często przedstawiać, był na oko jak najlepiej, znając, a raczej domyślając się już robót jego w Polsce przeciwko sobie, które z ostrożnością wielką prowadzone były. Męczył go tym, że się od niego domagał czynnego udziału w wykonywaniu nie tajnych nikomu myśli swoich i dawał mu polecenia jak najtwardsze umyślnie. Lubomirski, któremu na zręczności nie zbywało, umiejący się znaleźć zawsze przedziwnie, dworak i artysta w swym rodzaju niepospolity, był wszakże tym nastawaniem, zwierzeniami, naleganiem umyślnym, dokuczliwym podrażniony do najwyższego stopnia. Gdy feldmarszałek, ująwszy go pod rękę, po całych godzinach zwierzał mu się ze swych planów i niby starał się go zjednać sobie, dając mu dokuczliwe polecenia, książę w końcu wpadał na myśl, że go przeniknął i że się nad nim znęca. Tak było w istocie. Intryg hrabiny Vitzthumowej i jej protekcji dla Watzdorfostwa zdawał się feldmarszałek ani widzieć, ani zważać na nie, tak jak stosunku Lubomirskiego z Vitzthumami niby w rachunek nie brał. Lubomirski unikał, jak mógł, spotkania, ale Flemming go zapraszał, odmówić nie było sposobu, a opanowawszy go, albo sam zamęczał, napędzając do roboty, lufo dawał w ręce żony, która go dumą i kwasami nękała. Generał był najnieszczęśliwszym z ludzi, ale twarz musiał okazywać wesołą i… być wdzięcznym. Mniej panująca nad sobą Przebendowska, choć musiała względem Lubomirskiego zachowywać się zgodnie z bratem, nie powściągnęła się i okazała mu czasami, że wie, co o nim trzymać i o Vitzthumów domu. Po kobiecemu czyniła to jednak tak zręcznie, że za przycinek trzeba było jeszcze dziękować. Podskarbina dnia tego, gdy się ból głowy jej rozszedł po obiedzie, ze zwykłą uprzejmością gości u siebie witała i zabawiała ich z pomocą Aurory Spiegel. Uśmiechała się panom polskim, zadziwiając ich co chwila swą znajomością stosunków i koligacyj. Wiedziała doskonale, feto kogo rodzi i w jakim stopniu pokrewieństwa znajdują się różne rodzin gałęzie. Często nawet ta jej erudycja zawstydzała Polaków, mniej obeznanych z genealogiami. Tego wieczora polski kontyngens235 gości był obfity. Oprócz Szaniawskiego, biskupa kujawskiego, Gałeckiego, wojewody inowrocławskiego, obu znanych regalistów236, ciałem i duszą królowi oddanych, przybył właśnie Rybiński, wojewoda chełmiński, Dorpiewski237, Sapieha, pisarz polny litewski, Chomentowski238, wojewoda mazowiecki, dwóch Ogińskich i pomniejszych wielu. Flemming znajdował się także u siostry, razem z nieodstępnym swym pułkownikiem Bieleke, który mu wszędzie zwykł był towarzyszyć, tak samo jak Aurora Spiegel pani Przebendowskiej. Towarzystwo bardzo było ożywione; skupiano się około biskupa i wojewody, aby od nich najświeższe powziąć z Polski wiadomości. Szaniawski, człek niespokojny, żywy, czynny, może nawet, jak na duchownego, do zbytku, któremu suknia biskupia niedobrze jakoś przystawała, choć chmurno patrzył, mówny był bardzo dnia tego. Z kolei brali go na indagacją podskarbina i feldmarszałek, ale się to odbywało po cichu. Głośno mówiono o rzeczach obojętnych: o karnawale, który króla zajmował, o młodej królewiczowej Józefinie i jej dworze, o operze i włoskich śpiewakach, o sprawach europejskich, szczególniej się interesując postawą Francji i polityką Wiednia. Wśród tego przypływu i odpływu gości Flemming także się absentował239, poszedłszy na służbę do króla; przesunął się Watzdorf pokorny i na ostatek wbiegła maleńka, uróżowana, ubielona, szeleszcząca jedwabnymi sukienkami, żwawa owa laleczka, która się jeszcze zwała hrabiną Denhoffową, ale już była Lubomirskiemu zaręczoną i wkrótce wyjść miała za niego. Widzieliśmy z dala tę płochą i zepsutą kobietę, tym szczególną, że popełniając największe niegodziwości w pogoni za szczęściem, nie miała poczucia winy i grzechu. Wszystko, co robiła, zdało się jej naturalnymi; była przekonaną, że inaczej być nie może, a w końcu Pan Bóg wybryki te pięknej pani przepuści. Denhoffowa była w najściślejszym znaczeniu tego wyrazu do najwyższej potęgi podniesioną prostotą; łatwowierną, zapalającą się, niewdzięczną, nieopatrzną, rozrzutną, nie umiejącą nic pohamować, a najmniej siebie samej, potrzebującą żyć ciągle w ukropie, w gorączce, często szczerą do zbytku, niekiedy z instynktu i potrzeby komediantką doskonałą, chwilami najniezręczniejszą. Przez głowę jej i serce płynęło i przepływało dobre, złe, białe, czarne, pstre, a serce obracało się ciągle, jak młynek potrzebujący coś pytlować. Nikt jej nie szanował, lecz wielu się nią na parę godzin zachwycało. W tej chwili piękna jeszcze Marynia była cała w swym zamężciu, w tym księstwie, które miała pozyskać (i wprędce utracić). Szło jej o to, alby jeszcze mocny Flemming, jeszcze znacząca podskarbina nie posądzali jej z powodu Lubomirskiego o związki z Vitzthumami; obawiała się wszystkich. Przybywała więc tu się wkupić czymś w łaski nie tylko dla siebie, ale dla brata, Bielińskiego, któremu swatać chciała dorastającą właśnie córeczkę pani von Spiegel, Kasię, przyznaną i wyposażoną przez króla