Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nieznacznie ten zwykły w sensie kalendarzowym dzień wydał z siebie noc sylwestrową. Sing, sing!!! Ale jak na złość nie spotykaliśmy żadnych parkingów, których tyle dotąd mijaliśmy. Za to samochód wjechał w jakieś uśpione miasteczko. Musiało być około dwunastej w nocy, ulice były czyste i wymarłe, a w oknach nie paliły się światła. Ostatni goście jedynej miejscowej knajpy stali z kuflami przed drzwiami na chodniku. Długo obserwowałem jadący za nami autobus na dziwnej rejestracji (dzisiaj wydaje mi się, że szwajcarskiej). Widziałem niewyraźną twarz kierowcy, a kiedy ich wyprzedzaliśmy, zauważyłem, że jakaś siwiutka staruszka pomachała do mnie z uśmiechem. A może to nie był uśmiech? Może po prostu pokazała mi fuck off? Takie siwiutkie gołąbeczki bywają złośliwe jak wyrostki. Ale to teraz tak kombinuję. Potem miasteczko zaczęło się przerzedzać, a w jednym z ostatnich domów zobaczyłem zapalone światło. Pomyślałem wtedy, że to ja, że ja tam mieszkam. Mam wielkie, czarne uszy i czerwone ogrodniczki. Nie wiem, że jest nas dwóch, po prostu - nie wiemy o sobie. W końcu taka szalona odległość, przecież nie musieliśmy się dotąd spotkać. Potem znowu zjechaliśmy na autostradę. W samochodzie pachniało papierosami, uwielbiałem ten zapach. Cały czas nie mogłem się oprzeć chęci zagadania do ojca, ale bałem się przeciąć ciszę. Przekonanie, że jego tam nie ma, za kierownicą, że samochód jedzie sam i lada chwila rozwali się na pierwszym zakręcie, sprawiało, że zaczynałem się bać. Właśnie wtedy Golf miękko skręcił w odnogę autostrady. Zaparkowaliśmy. Sing, sing! Tysiące, wydawało mi się, tysiące i tysiące tirów, jeden obok drugiego, stało, wypełniając ten gigantyczny parking aż po horyzont. Światła, strasznie silne, tworzyły sztuczny dzień. Ale to była nieudolna imitacja, bo wszystko rozmazywało się snami drgającymi od cieni. Ojciec był jakby za szybą, a ja pogrążony w amoku wyczuwałem jego obecność niewyraźnie i mętnie. Nie ma nic bardziej dzikiego, nieoswojonego, nad nocną stację benzynową, z parkingiem sięgającym po horyzont, z restauracjami McDonald’s, prysznicami, myjniami, motelem, z podziemnymi garażami i setkami zaspanych ludzi. Grubi kierowcy tirów jedzą frytki, piją piwo, kopią puszki, drzemią za ogromnymi kierownicami w czerwonych baseballówkach nasuniętych na przekrwione oczy. Autobusy z różnych krajów zatrzymują się na postój i spragnieni podróżni nareszcie mogą zapalić. Każdy z nich ma w mniejszym lub większym stopniu przed oczami tamto miejsce, w którym się zastał, osadził, i z którego nagle od kilkunastu godzin jest stopniowo i boleśnie odrywany. Analogie dentystyczne, jakieś zaspane retrospekcje, oto podróżny palący przed autobusem. Piąta rano po nieprzespanej nocy - uporczywy wzwód swędzenie twarzy chorobliwy głód w płucach zgaga Więcej kawy!!! Ale o tym nie mogłem jeszcze wiedzieć, dla mnie to była dżungla. Obcość wszystkiego sprawiała, że otulałem się w mój domowy sweterek, który pachniał mamą. Idziemy siusiu. Wzięliśmy szczotki do zębów i wszystko. Najpierw trzeba było znaleźć wyjście z tego labiryntu tirów i autobusów. Daleki kompleks oferujący spragnionym coca colę po odrobinę wyższej cenie istniał na razie tylko jako daleka łuna świateł na horyzoncie. Zauważyłem, że w mojej głowie świta już od dawna jedna myśl. Początkowo niejasna i przestraszona nieśmiało majaczyła gdzieś na granicy świadomości, potem - na widok parkingu - zaczęła się przedzierać bezczelnie i chamsko, a teraz to już zupełnie tryumfowała. Sing, sing!!! Oderwać się od taty! Zgubić się! Uciec! Nie dzielić się, zajadać samemu ten zakazany owoc, tę nocną hybrydę. Ta myśl wypełniała całą moją głowę, kiedy trzymany kurczowo za rękę, szedłem posłusznie z ojcem w stronę spodziewanej restauracji. Ta myśl, myśl, myśl! To jest myśl! Nie zaglądaj do samochodów, nikt tego nie lubi. Dobra, dobra... Przede wszystkim drzwi same się otwierały, a potem woda sama leciała z kranów i pisuarów. Dziwiłem się wszystkiemu: połyskującym automatom z bajecznie kolorowymi plakietkami prezerwatyw, które brałem za takie same gumy do żucia, jakie widywałem na podwórku. Nieufnie przyglądałem się dwóm ogolonym na łyso facetom w czarnych, skórzanych kurtkach, majstrującym sobie przy rozporkach. Ich czarne i rude bokobrody coraz zbliżały się do siebie. Z zachwytem przyjąłem szklane pudło wypełnione kolorowymi maskotkami z rączką do ich wyławiania i szparą na monety. A automatyczna suszarka? Jak długo, bardzo długo bawiłem się nią, myśląc, jak by tu dobrać się do automatów, bo przecież tam są donaldówki! Co ci panowie tam robią? Bawią się w tatę i mamę. „Faceci skończyli swoją robotę, pocałowali się i długo myli ręce, tak, że w końcu musiałem jednemu ustąpić suszarki. Cholerne pedały!” - tak odebrałbym to teraz. Ale to „teraz” miesza mi się z „wtedy” - pojęcia walczą ze sobą. „Tato” bije się z „ojcem”, „panowie” usiłują załagodzić konflikt z „facetami”, którzy na nich nacierają. Już wyciągają noże, kiedy „pedały” pokazują, że są za „facetami”. Panowie będą musieli ustąpić. Verdammte Schwule! - mruknął w stronę kolesiów w skórach jakiś szczający w rogu grubas. Przeciągałem, jak mogłem, mycie zębów, bo coraz to wchodzili jacyś dziwni ludzie. Czekałem na stwory z komiksów dołączanych do donaldówek. Już prawie po uszy siedziałem w jakiejś zakazanej „historyjce”. Tutejsze gumy miały na opakowaniach inne monstra. Z zaciekawieniem oglądałem kolorowe plakietki w automacie: goła kobieta o nalanej twarzy, z przerażająco wielkimi cyckami i różowym futerkiem. Hi, hi, hi! Cycki wielkie jak uszy Myszki Miki! Dwa balony nadmuchane z donaldówki. „To oni mają prawdziwe gumy, a te, które docierają na nasze podwórko są widocznie jakimiś ocenzurowanymi podróbami, bublami - o właśnie - Bubble Gum” - myślałem zadzierając głowę pod automatem. Sing, sing!!! Nie ma go! Ojciec gdzieś się zapodział! Co za szczęśliwy zbieg okoliczności. Ale toaleta robi się obca i dzika, osacza mnie i chce wchłonąć w swoje śmierdzące dezynfekcją bebechy. Wchodzący mężczyźni wydają się podejrzani, moja fantazja pracuje jak suszarka, a chęć przeżycia czegoś (ale czego?) przechodzi w obsesję. Każdy najniewinniejszy nawet autostopowicz wydaje mi się narkomanem, albo parkingowym złodziejem