Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Z Neuburskiego wprost się wyśmiewano – nic go nie zalecało – za Lotaryńskim mówiło wiele, szczególniej zaś to, że pod ręką innego nie miano kandydata – a Piast... choć się uśmiechał im... drugim się wydawał mrzonką. Naradzano się, ziewano, a vox populi, domagał się końca. Po wybuchu tym, którym kupiono wyłącznie Kondeusza, znużenie czuć się dawało, jak po wysiłku każdym. Tu i ówdzie powtarzano: – Do domów!... Ś–ty Jan, kosowica150 – terminy. Żony nakazywały przez posłańców do mężów, aby wracali. Tymczasem znowu prymasa i panów w okopach widać nie było... Prażmowski się zżymał. Późnym wieczorem Sandomierzanie i Kaliszanie się zgromadzili i postanowili wyprawić do prymasa ultimatum. klamujemy... bez was... Znowu tedy uląkł się Prażmowski. Paru deputatów kazał winem częstować, a tego się nie odmawia i u nieprzyjaciela, wyszedł do nich w komeżce, w półuroczystym stroju... łagodny jak baranek, namaszczony, pobożny, serdeczny. Co słowo powtarzał – „Moje dzieci!” i zapewnił, że stawi się na żądanie ichmościów. – Raz to skończyć trzeba – przemówił przewódzca poselstwa – szlachta się wyjadła, zmęczyła, pochorowała, przeszło miesiąc darmo w polu stoi. Dobrze panom pod dachami i z kucharzami, a nam deszcz za kołnierz się leje i często o szklance piwa z suchą grzanką cały dzień trzeba pościć. Poszło tedy wieczorem wszędzie jednym głosem: – Jutro króla okrzykniemy. Kogo? Większa część myślała o Lotaryńczyku, innym było to prawie obojętnym, boć szlachta już raz zwycięstwo odniosła. Od rana pod szopą było gwarno, ale tym razem województwa same pilnowały porządku i kupy – nie rozbijano się i nie rozpływano. Tylko bliżej owej szopy życie drgało jakieś wydat- – Nie zechcecie ichmość do nas! Bóg z wami, sami sobie rady damy, wybierzemy i pro- 145 a w u l s (łac.) – grunt nieprawnie oderwany od majątku, oderwana część majątku lub państwa 146 a d a m a s z e k – gruba wzorzysta tkanina jedwabna. Nazwa pochodzi od miasta Damaszku, gdzie tkaninę tę początkowo wyrabiano 147 l a m a – tkanina przetykana zlotem lub srebrem 148 m a s z t a l e r z (z niem.) – mający nadzór nad końmi, stajenny 149 d y w d y k, t y f t y k (z tur.) – gatunek tkaniny bawełnianej 150 k o s o w i c a – kośba, sianokos, czas koszenia zboża niej, a widowisko przybywających panów mogło zaprawdę ciekawość obudzać. Z obliczów czytać było można jeśli nie myśli, bo z tymi się nikt nie wydaje łatwo, to charaktery, co się zdradzają mimo woli. Prażmowski wszedł, uroczyście prowadzony, starszy niż kiedy, umyślnie złamany, a tak pokorny dumnie i mądrze, a uśmiechający się łagodnie, że w niektórych litość obudzał. Ci, co go przed chwilą widzieli, jak się przed poufałymi burzył, miotał, pięście ściskał i piorunami rzucał, tu go poznać ledwie mogli. Niejednemu uśmiech mimowolny prześliznął się po ustach, niejeden szepnął sobie w duchu: – O, lis!... lis szczwany! Na innych twarzach maski wedle charakterów były różne. Sobieski hetman stał tak, jakby go nic nie dotknęło, jakby nie poniósł szkody, i zimno patrzył na wszystko, choć ruina Kondeusza na duszy mu gruzami leżała. Ale w tej rycerskiej, wąsatej twarzy, która do grania komedii nie była nawykła, widać było przymus, jaki sobie zadawał, i co go on kosztował. Pac kanclerz dumą nadrabiał. Rodzina ta świeżo do potęgi urosła, gotową była zachowaniu jej poświęcić wszystko. Widać to z nich było. Czekali na jaką stronę szala przechyli, bo z wyjątkiem Radziwiłłów, z którymi przejednanie było niemożliwe, mogli przyjąć każdego kandydata, jakiego by im traf ślepy narzucił. Serce ich i skłonności ku Francji ciągnęły – ale nawet miłość ku niej interesowi familii ustąpić musiała. Widzieli się już panującymi na Litwie, pieczęć, buława, krzesła najpierwsze były w ich rękach. Morsztyn nie występował naprzód i nie widać go było. Reszta zwyciężonych Kondeuszowych już barwę Lotaryńskiego wdziała jawnie... W umysłach wszystkich niepewność, oczekiwanie, ciekawość rodziły niepokój nadzwyczajny. Każdy okrzyk głośniejszy zdawał się coś przynosić. Każdy drżeniem się odbijał pod Szopą. Ks. Michał od rana był na okopach i stanął przy sandomierskiej chorągwi zmęczony, znudzony, o jedno Boga prosząc, aby raz się to skończyło. Spełniał swój obowiązek z apatią, odrętwiony, obojętny, lecz grożąc ostatkiem cierpliwości. Cały niemal dzień upłynął na niczym; brakło biskupów, prymas się opóźnił, a przybywszy i usiadłszy w miejscu swym – mścił się milczeniem. Szlachta się zżymała. Koryfeusze ostatniej walki poczęli się wyrywać z głosami. – Jeżeli imć ksiądz arcybiskup nie zagaja, prosiemy księdza biskupa krakowskiego, aby przewodniczył. Czas do obrad przystąpić. Głuchy szmer wtórował, a Prażmowski, jakby się ocknął, cichym głosem zaprotestował, iż do ostatniego tchnienia ojczyźnie służyć gotów. Tymczasem z senatorów, którzy stali usta mając jak zamalowane, nikt się z niczym odezwać nie śmiał. Oglądano się, potrącano, a obawa wzniecenia burzy była widoczna. Pod szopą więc szemrano tylko, więcej pozornie niż rzeczywiście radząc, czekano skazówki od województw. Tu jakoś dnia tego umiarkowanie brało górę, ale głosy się słyszeć dawały. Kilka województw oświadczało się za Lotaryńskim. Część Litwy radziwiłłowska wołała za Neuburskim, ale nikt nie poszedł za nią. Tu i ówdzie szlachcic się podnosił i głos zabierał, prawił, rozwodził się, pluł i nie konkludował. W Sandomierskiem naprzód huknęło: – Piasta! Piasta! Ledwie się dał słyszeć ten okrzyk, aż jak iskra elektryczna przebiegł tłumy. – Piast! Ze śmiechem w kupkach wołano gdzie indziej. – Polanowski... Jakiś żartowniś przypomniał Bandurę, ale go zahukano. Wtem, ni z tego ni z owego, podkomorzy kaliski Krzycki zawołał głosem donośnym: – Michał ks. Wiśniowiecki! Syn Jeremiego! Tak mało się kto spodziewał tego imienia, że go nie zrozumiano w początku, ale zaledwie dosłyszano wyraźniej wymówione, stała się rzecz dziwna, niepojęta... Jak gdyby wszystko ku temu było przygotowane, zaczęły wybuchać wołania... – Michał książę Wiśniowiecki! Nie było oporu, nikt nie śmiał się przeciwić... Spadł ten kandydat, jakby istotnie od Ducha Świętego zesłany. Pochwycono go z zapałem. Był to król, jakiego właśnie szlachta potrzebowała. Syn pokrzywdzonego przez magnatów Jeremiego, krew bohatera, plemię jagiellońskie, ubogi... nieznany, zapomniany. W wyniesieniu go szlachta mogła dać znamię swej potęgi. – Vivat Piast! Vivat król Michał! Vivat Wiśniowiecki! – zawrzało dokoła z gwałtownością nadzwyczajną. Na próżno by się był kto chciał przeciwić. Zapał rosnął z taką niesłychaną szybkością i potęgą, że ani było podobna temu prądowi się opierać