Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Kot z pewnością zjawi się w Chinle. A to znaczy, że ma jeszcze przed sobą długą drogę, nawet jeśli przybył kilkanaście godzin temu. To dobrze. Kanion Czarnej Skały był już niedaleko. ????? Ślad wiatru na czubkach moich palców, znak, że jestem śmiertelny. Ślad deszczu na mojej dłoni, znak oczekującego świata. Pieśń, co rodzi się we mnie nie wzywana, znak mego ducha. Światło tej pół-krainy, gdzie wierzchowiec tańczył dla Szalonego Konia, znak innego świata, gdzie wciąż spacerują moce, rozmawiają kamienie i nic nie jest tym, czym się wydaje. Spotkamy się w pradawnym miejscu. Zadrży ziemia. Głazy będą pić. Rzeczy zapomniane to tylko cienie. Cienie będą tak rzeczywiste jak wiatr, i deszcz, i pieśń, i światło, w tym pradawnym miejscu. Kobieto-Pająku na szczycie swej skały, pozdrowię cię, lecz podążam inną drogą. Tylko głupiec może ścigać Navajo do Kanionu Śmierci. Tylko głupiec spróbuje tam wejść, gdy spływają wody. Podążam w pradawne miejsce. Ten, który ściga, także musi tam dojść. Znak wiatru, dotknięcie deszczu, narodziny pieśni, światło ze mną, nade mną, we mnie, wokół mnie. Dobrze jest być głupcem w odpowiednim czasie. Jestem synem Słońca i Zmiennej Kobiety. Podążam w pradawne miejsce. Na-ya! ????? Gdy Kot wynurzył się na platformie skokowej w Chinle, miał na sobie ciemny płaszcz, okulary i obwisły kapelusz. Budynek stacji był pusty, jednak dzięki zdolności widzenia w podczerwieni potrafił spojrzeć kilka minut w przeszłość i poznał po termicznych śladach, że para ludzi stała niedawno przy drzwiach. Wyjrzał na zewnątrz. Tak. Mężczyzna i kobieta oddalali się właśnie. Zapewne jedno z nich czekało tu na drugie i rozmawiali chwilę, zanim odeszli. Gdy się im przyglądał, przecięli ulicę i zniknęli w drzwiach baru po lewej stronie. Ich myśli przypomniały mu, że od wielu godzin jest coraz bardziej głodny. Równocześnie oko rejestrowało tysiące obrazów ściennej mapy. Teraz już wiedział, jak z niej korzystać. Zapamięta wszystkie znaki. Kiedy w terenie zauważy coś, co im odpowiada, pozna swoje położenie. Chociaż nawet bez tego wiedział już chyba, dokąd iść. A na razie posłucha wskazań swych uczuć i głodu, równocześnie gromadząc wrażenia. Wyszedł z budynku. Połowę nieba zakrywały chmury i przesuwały się, by przesłonić więcej. Wyczuwał wilgoć i ujemną jonizację powietrza. Ruszył wzdłuż ulicy. Trzej mężczyźni wyszli zza rogu i obserwowali go dłużej, niż to normalne. Obcy. Dziwny. Bardzo dziwny, odczytał. Coś podejrzanego w tym facecie, w jego ruchach... Potem obrazy. Dziecięce lęki. Dawne opowieści. W pewien sposób zbliżone do strumienia świadomości Billy’ego. Więcej ludzi nadchodzi od tyłu. Żadnych planów w ich poruszeniach. Ale to samo uczucie ciekawości. Wybrał. Wyemitował strach i zakorzenione przesądy: Uciekać! Wilkołak, zmiennokształtny! Pożeracz zwłok! Wstrzyknę zgniliznę w wasze ciała, dmuchnę w płuca trupim pyłem! Wilk, nosiciel skóry. Wytropię was i rozedrę! Ludzie z tyłu pospiesznie skryli się w otwartym sklepie. Ci przed nim zatrzymali się, potem szybko przeszli na drugą stronę ulicy. Niemal rozbawiony, jeszcze przez pewien czas po ich zniknięciu wysyłał uczucie lęku. Otwierało mu drogę. Ludzie stawali w drzwiach, zatrzymywali się, potem zawracali nagle, jakby przypomnieli sobie o czymś, co jeszcze powinni zrobić. Doświadczali ataku strachów dzieciństwa. Lepiej się cofnąć, a potem szukać wyjaśnień, niż bez żadnego powodu rzucać im wyzwanie. Przecież są realne, pomyślał. Jestem zmiennokształtnym, który może powalić bez wysiłku. Mogłem się wynurzyć z koszmarów i legend... Z oddalającego się umysłu wyczytał drogę do Topieli Chinle, skręcił na najbliższym rogu i jeszcze raz na następnym. To śmieszne. Nikogo w polu widzenia. Nie będzie żadnych problemów, uznał. Wydłużając się i kurcząc, pochylał się coraz bardziej. Po chwili biegł już na czworakach. Niedaleko, na pewno niezbyt daleko. Miasteczko oddalało się, wreszcie znikło. Zszedł z drogi, pobiegł obok niej, skręcił w otwarty teren. Lepiej, lepiej. Już niedługo. Tak. W dół. Drzewa i wyschnięta trawa. Słaby błysk światła. O wiele później stłumiony huk ze wschodu. W dół, w dół, na nagi piasek i wilgotną ziemię, połamane konary i wpół zalane wodą głazy. Dostatecznie pewne, by po nich biec i... Zatrzymał się. Jakaś prymitywna, chaotyczna świadomość z przodu. Odruchowo przeszedł w tryb skradania. Głód zapamiętany z tego miejsca niemal rozkosznego, gdyby nie wilgoć