Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Nie mieli jej dokładnych współrzędnych, jedynie informację: "znajduje się gdzieś w okolicach słońca Psychlo", więc przez pewien czas wydawało się, że nigdy nie uda się jej odnaleźć i Ker w końcu będzie musiał umrzeć z braku gazu do oddychania. Jednakże w końcu udało się planetę zlokalizować: obiegała słońce spłaszczoną orbitą. Peryhelium Fobii (najbliższy słońca punkt orbity) był tak blisko słońca, a jej afelium (najdalszy od słońca punkt orbity) tak daleko, że gdyby ktoś próbował mieszkać na Fobii, dawno już by stracił życie, nawet Psychlos. Fobia przechodziła przez trzy stany. Gdy oddalała się od słońca, jej atmosfera ulegała oziębieniu i przechodziła w stan płynny. Gdy odległość zrobiła się bardzo duża, płyn zamarzał. Kiedy planeta zaczynała się zbliżać do słońca, cała sekwencja ulegała odwróceniu i jej atmosfera znów zamieniała się w gaz. Przez dość długie lato" - jeden rok Fobii równał się osiemdziesięciu trzem latom Ziemi - planeta porastała mchem i innymi roślinami, a potem, gdy atmosfera przechodziła w stan płynny, te porosty pozostawały w stanie utajonej wegetacji aż do następnego "lata". Chociaż triangulacja kamery w celu właściwego określenia orbity tej planety nastręczała im mnóstwo kłopotów, wynik końcowy okazał się tak korzystny, że przechodził najśmielsze nawet marzenia Kera. Planeta na dobre wkroczyła w okres "jesieni", więc nie trzeba było stosować żadnych sztuczek, by napełnić ciekłym gazem do oddychania olbrzymie zbiorniki. Ale nie tylko to im się udało, sprowadzili także stamtąd około pięćdziesięciu ton materiału do wyrobu prawdziwego kleistego pożywienia. Tak, Ker zachowywał się wtedy jak Psychlos, który się dostał do nieba, co byłoby raczej mało prawdopodobne. A teraz stał w deszczu z ponurą miną. - Halo, Jonnie - powiedział głosem bez wyrazu. - Co się stało? - zapytał Jonnie. - Zgubiłeś swoją oszukaną kość? - Och, to nie przez ciebie, Jonnie. Zawsze witam cię z przyjemnością. To przez tego Maza. Był tu głównym inżynierem, gdy to wszystko jeszcze działało. Jeden z tych rannych. Pozbierałem zewsząd około siedemdziesięciu eks-jeńców i próbuję zarobić na siebie, ponownie eksploatując tę kopalnię molibdenu. Zbliżył się do Jonnie'ego. Deszcz spływał kaskadami po jego masce do oddychania, a tunikę miał przesiąkniętą gorącym deszczem. - Ja nie jestem inżynierem! - zajęczał nagle. - Byłem tylko operatorem. Wyeksploatowaliśmy już jeden pokład rudy, a drugi musi znajdować się zaraz gdzieś za nim. Ten... Maz i ci wszyscy inni... Psychlosi siedzą tam na tych swoich... tyłkach i mają ponure miny! Jakiś... dureń pokazał im zdjęcia, jak Psychlo wylatuje w powietrze, więc teraz nic nie chcą robić! - Ker klął ordynarnie. - Ja nie znam... matematyki i nie potrafię obliczyć, gdzie się znajduje następny pokład tej rudy! "No to jest nas dwóch" - pomyślał Jonnie. Był zadowolony, że dziewczęta nie rozumiały psychlo. Eks-podziemny karzeł naprawdę umiał kląć. Ale prawie nigdy tego nie robił, jeśli nie był strasznie czymś zdenerwowany. - To dlatego tu przyleciałem - powiedział Jonnie. - Naprawdę? - ucieszył się Ker i rozpromienił tak, jakby eksplodował w nim ładunek górniczy. - Czy MacKendrick już przyleciał? - zapytał Jonnie. - Kontrola naziemna otrzymała meldunek z trutnia, że jakiś samolot leci ze Szkocji. Czy to MacKendrick? Leci jakieś trzy godziny za tobą. Trzy godziny! Jonnie chciał od razu zabrać się do roboty. No cóż, i tak musiał najpierw sprowadzić do bazy zwłoki Psychlosów. - W samolocie są ludzie. Wyświadcz mi przysługę i zaprowadź ich do bazy! - Zgoda! - wykrzyknął uszczęśliwiony Ker. Miał na ramieniu zwinięty brezent górniczy, którym mógł osłonić wszystkich przed deszczem. Zaczął brnąć po błocie ku tylnym drzwiom samolotu, rozwijając po drodze brezent. Pierre już dochodził do siebie, gdy nagle znów się przeraził, widząc, że Jonnie grzebie w szafce, w której znajdowały się skafandry wysokościowe. Jonnie rzucił mu jeden z nich, a sam zaczął zakładać drugi. Jonnie usłyszał trzaśnięcie tylnych drzwi i zobaczył zamazane postacie w strugach deszczu biegnące do bazy. Skończył zasuwać zamki skafandra i sprawdził paliwo. Dwadzieścia sekund później znów szybowali w niebiosa. Pierre wciąż jeszcze walczył z opornym skafandrem. Mon Dieu, życie przy monsieur Tylerze było takie, że aż włosy stawały dęba ze strachu! Jonnie niewiele się tym wszystkim przejmował. Ponad chmurami deszczowymi ekrany były znów czyste i mógł nawet rozróżnić poszczególne szczyty. Światła samolotu nadal się paliły, a Jonnie wziął kurs na lodowiec, gdzie spoczywały ciała Psychlosów. Potrzebował dwóch ciał: psychloskiego robotnika i kierownika. Samopoczucie Pierre'a wcale się nie polepszyło. Nie powiedziano mu dokąd i po co lecą. Przerażała go taka szarża w atramentową ciemność i to z taką prędkością