Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Chciał wyciągnąć rękę i dotknąć ich, ale mgła zgęstniała. Nagle z miejsca, gdzie kończyły się piaszczyste ulice, zobaczył w dole ocean. Zaczynał wschodzić księżyc. Jak przepowiedziała Marjannah, była pełnia. Księżyc, porcelanowy i krągły, wychylił się z wody. Cały świat powlekła biaława poświata. Na obliczu księżyca widać było plamy dziwnych lądów, gór czy ogromnych kotlin pełnych białego pyłu. Daniel wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w twarz księżyca. Wysoko ponad hałasami ulicy ponownie rozległo się w mroku monotonne zawodzenie zrywającego się wiatru. Nie brzmiało wcale jak wiatr, lecz jakiś opętańczy ryk, jak szaleńcza pieśń księżyca wiszącego nad pogrążoną w mroku ziemią. Z Danielem zaczęło dziać się coś dziwnego. Przenikało go na przemian gorąco i lodowaty chłód. Odczuwał ból w każdej cząstce ciała; każdy skrawek skóry stał się tak wrażliwy, że nawet dotyk ubrania był nie do zniesienia. Gorączka powróciła. Nie wyzwolił się z niej. Zawrócił w kierunku mieszkania. Nikt nie będzie mu teraz przeszkadzał. Położy się tam i będzie majaczył, o czym zapragnie. Nikt nie przejmie się jego wypowiadanymi w obcym języku słowami, w których oskarży się o to, że zabił własnego ojca, popełnił śmiertelny grzech, uśmiercił go własnymi rękami, a jego czaszkę roztrzaskał o kamienne obramowanie kominka. Matka siedziała wówczas w pokoju na górze; czerwona strużka spływała na jej usta. Na ulicy odbywało się wesele. Roiło się od muzykantów, grających na piszczałkach, harfach i bębnach. Światła pochodni utworzyły złocisty krąg pod kopułą mroku. Z domu dochodziły krzyki i nawoływania. Daniel przecisnął się między ludźmi i pochodniami, dotarł do swego pokoju na górze i rzucił się na siennik. W dole pod oknem płonęły pochodnie. Harmider głosów nie ustawał. Niewidoczny księżyc podnosił się na niebie. Daniel czuł, jak oko planety przenika mury, jak gdyby wszystkie budynki stały się nagle przezroczyste. Wkrótce zobaczy, jak promienie księżyca siłą przedzierają się przez dach. Cienie belkowań, domów zarysują się wyraźnie; przybiorą kształt lasu stojącego na tle białego kręgu, chłodniejszego i jaśniejszego niż słońce. Przez cały czas Daniela trawiła gorączka. Podciągnął się w kierunku dzbanka z wodą. Nie był w stanie opanować drżenia ręki. Dzbanek upadł. Z zewnątrz dobiegł głośny ryk w chwili, gdy na ulicy pojawił się pan młody. Natychmiast ozwał się ponowny grzmot, gdy oblubieniec przebił pięścią skórę na małym bębenku. Przez dźwięki te przebijało się monotonne zawodzenie księżyca, coraz głośniejsze i straszniejsze. Potworny, przejmujący ból zaczął przenikać ciało Daniela. Działo się coś niesłychanego. W głowie miał zamęt, czuł, że powinien wzywać pomocy, któż jednak miałby mu pomóc? Marjannah, która na skrzydłach znalazłaby się u jego boku, była daleko. Poza tym, który lekarz byłby w stanie ustalić przyczynę tych dolegliwości - bólu, jak gdyby wyrywano mu żebra, mięśnie, kości czaszki, kręgosłup. Z ust Daniela wyrwał się krzyk. Z ulicy dobiegał śmiech i śpiewy. Kobiety wrzeszczały nieustannie, ogarnięte jakąś dziwną radością weselnej nocy. Krzyk Daniela został zduszony, jak gdyby jakiś wielki ciężar przygniótł mu gardło. Walczył, żeby złapać oddech, żeby żyć. Wstrząsnęły nim konwulsje. Plecy wyprężyły się; ciało jak w żelaznej obręczy uniosło się w powietrzu. Pogrążony w agonalnej męce, Daniel spróbował znowu krzyknąć, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Jego wnętrzności stopiły się pod wpływem wewnętrznego żaru. Stracił wzrok. Ślepy, zgięty w kabłąk, zsunął się z siennika i zarył palcami w tynk. Z góry niezmiennie dochodził ryk księżyca i tylko on zakłócał teraz ciszę. Daniel czuł, że jego ciało rozpływa się w ogniu, a kości wystają na zewnątrz jak ostrza noży. W ostatnim spazmie potoczył się w głąb tunelu, w mrok panujący poza sferą światła. Służąca żony szewca była niewolnicą pośród niewolnic, pozbawioną wszelkich praw i przyjemności. Żyła w ciągłym napięciu - w każdej chwili mogła zostać wezwana, by wykonać czyjeś polecenie. Nawet gdy spała wyczerpana, wyrywano ją gwałtownie ze snu. Tak jak teraz. Kozy są niespokojne. Ma zejść do nich i sprawdzić. Może za murem błąka się jakiś wściekły pies i straszy zwierzęta. Niech dziewczyna wdrapie się na mur i rzuci w psa kamieniem. Okrzyki weselników już ucichły