Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Weszli na pokład dziobowy i zobaczyli "człowieka na oku", czyli marynarza stojącego na małej półeczce we wnętrzu pozłacanej szyi smoka i obserwującego morze przez jego otwartą paszczę. Pod pokładem dziobówki była okrętowa kuchnia i kajuty dla żeglarskiej starszyzny: bosmana, cieśli i dowódcy łuczników. Pewnie wydaje wam się dziwne umieszczenie kuchni na dziobie, bo sobie wyobrażacie, że dym z jej komina leci na cały pokład. Ale tak byłoby tylko na parowcu, ustawianym zwykle pod wiatr. Na żaglowcu wiatr zawsze wieje od rufy; dym oraz przykre zapachy z kuchni są natychmiast zdmuchiwane na zewnątrz. Pokazano im także platformę bitewną, czyli marsa, i kiedy się tam wdrapali, aż dech im zaparło, tak daleki i maleńki zdawał się pokład z tej wysokości. Wydawało się, że nie ma żadnej szczególnej przyczyny, by trafić akurat w pokład, a nie w morze, gdyby się nagle spadło. Potem weszli na pokład rufowy, gdzie Rins i jeden z marynarzy trzymali wachtę przy wielkim rumplu, za którym podnosił się pozłacany ogon smoka z wąską ławeczką biegnącą po wewnętrznej stronie boków. Okręt nosił nazwę "Wędrowiec do Świtu". Niewiele miał wspólnego z naszymi współczesnymi statkami, ale różnił się też od narnijskich kog, karak i galeonów z czasów, gdy Łucja i Edmund byli w Narnii monarchami, a Piotr Wielkim Królem, ponieważ później, za panowania przodków Kaspiana, zaniechano w ogóle żeglugi i budowy statków. Kiedy uzurpator Miraż wpadł na pomysł wysłania w morze siedmiu baronów, trzeba było zakupić okręt w Galmie i tam nająć załogę. Kaspian zaczął jednak znowu uczyć Narnijczyków żeglarskiej sztuki, a "Wędrowiec do Świtu" uchodził za najlepszy okręt, jaki dotąd zbudował. Był tak mały, że od masztu do dziobu niewiele już pozostawało miejsca między środkowym lukiem, łodzią okrętową i zagrodą dla kur (Łucja zajęła się ich karmieniem). Ale był piękny jak młoda dama - tak mówili o nim żeglarze - miał świetną linię, czyste kolory, misternie wykończone reje, liny i żagle. Eustachemu nic się oczywiście nie podobało i bez przerwy opowiadał o transatlantykach, motorówkach, samolotach i łodziach podwodnych ("Tak jakby ON coś o nich wiedział" - mruczał Edmund), ale pozostała dwójka była "Wędrowcem do Świtu" zachwycona. Kiedy wrócili do sterówki na kolację i popatrzyli na słońce, płonące nisko na zalanym szkarłatem zachodnim niebie, kiedy poczuli smak soli na wargach i drże- nie statku, kiedy pomyśleli o nieznanych lądach na wschodniej krawędzi świata - Łucja poczuła się zbyt szczęśliwa, by można to było wyrazić. Co myślał Eustachy, najlepiej opowiedzieć jego własnymi słowami. Kiedy następnego ranka dostali z powrotem swoje wysuszone ubrania, od razu wyciągnął z kieszeni mały, czarny notes z ołówkiem i zaczął prowadzić dziennik. Notes ten zawsze miał przy sobie i zapisywał w nim wszystkie stopnie, jakie otrzymywał, bo chociaż żaden przedmiot w szkole nie interesował go sam dla siebie, miał bzika na punkcie stopni i często zaczepiał innych, mówiąc: "Dostałem czwórkę. A co ty dostałeś?" Ale ponieważ nic nie wskazywało na to, że na pokładzie "Wędrowca do Świtu" będzie dostawał jakieś stopnie, zaczął prowadzić dziennik. Oto jego pierwszy zapis: 7 sierpnia. Już od dwudziestu czterech godzin jestem na tej piekielnej łajbie, jeżeli to nie sen. Przez cały czas szaleje potworny sztorm (dzięki Bogu, nie mam morskiej choroby). Olbrzymie fale wlewają się na pokład od dziobu i już wiele razy widziałem, jak przykryły cały statek. Wszyscy udają, że tego nie zauważają. Albo to poza, albo też sprawdza się to, co mówił Harołd: tchórze zawsze zamykają oczy na Fakty. To szaleństwo wyprawiać się na morze w tak marnej łupinie. Niewiele większa od lodzi ratunkowej. No i oczywiście absolutnie prymitywna wewnątrz. Nie ma sali klubowej z prawdziwego zdarzenia, nie ma radia, łazienek, leżaków na pokładzie. Wczoraj wieczorem pokazano nam cały statek i robiło mi się niedobrze, gdy Kaspian pysznił się tą swoją dziecinną łódką, jakby to była "Queen Elizabeth". Próbowałem mu opowiedzieć, jak wygląda prawdziwy statek, ale jest na to za tępy. E. i Ł. OCZYWIŚCIE mnie nie poparli. Przypuszczam, że taki dzieciak jak Ł. nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, a E. podlizuje się K., jak zresztą wszyscy na pokładzie. Nazywają go królem. Powiedziałem mu, że jestem republikaninem, a on spytał, co to znaczy! Sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie miał o niczym pojęcia. Muszę zaznaczyć, że umieszczono mnie w najgorszej kajucie, właściwie w czymś w rodzaju lochu. Łucja dostała cały pokój na górze tylko dla siebie, zupełnie niezły w porównaniu z resztą. K. mówi, że to dlatego, że jest dziewczynką. Próbowałem mu wytłumaczyć, że - jak zawsze mówi Alberta - tego rodzaju postępowanie w rzeczywistości poniża dziewczynki, ale i na to był za tępy. Mógłby jednak zwrócić uwagę na to, że rozchoruję się, jeśli będą mnie dłużej trzymać w tej dziurze. E. mówi, że nie powinniśmy narzekać, bo sam K. dzieli ją z nami, oddawszy swoją kabinę L. Tak jakby to jeszcze bardziej nie pogarszało sprawy: jest przecież ciaśniej! O mały włos zapomniałbym napisać, że jest tu takie coś w rodzaju myszy. Zachowuje się wobec każdego tak bezczelnie, że trudno to sobie w ogóle wyobrazić. Inni mogą jej na to pozwalać, jeśli tylko mają ochotę, ale jeśli chodzi o mnie, to ukręcę jej ten śliczny ogon, jak ze mną zacznie. Jedzenie jest okropne. Do pierwszego poważnego starcia między Eustachym a Ryczypiskiem doszło wcześniej, niż można się było spodziewać. Następnego dnia, gdy wszyscy pozostali siedzieli już przy stole, czekając na obiad (na morzu zawsze ma się ogromny apetyt), Eustachy wpadł do kajuty, trzymając się za rękę i wrzeszcząc: - Ten mały dzikus o mało mnie nie zabił! - Żądam stanowczo, aby trzymano go pod strażą! Mogę wszcząć postępowanie przeciw tobie, Kaspianie