Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Być może ze zniechęcenia, może z obojętności dałby się wciągnąć w zamiary królewskiej kochanki; lecz, cień blady i melancholijny, żyłby tylko wspomnieniami. Wreszcie Ascanio objawiał się diuszesie takim, jakim był w istocie: postacią niezwykłą i czarującą, ale pod warunkiem, że żył będzie zawsze w atmosferze czystej i spokojnej; był uroczym chłopcem, który nigdy nie stanie się mężczyzną. Mógł się poświęcić uczuciom, nigdy ideałom; zrodzony dla wzajemnego wylewnego okazywania uczuć, zostałby pokonany straszliwym ciosem wydarzeń i walk. Był niewątpliwie mężczyzną, jakiego potrzebowała pani d'Etampes dla swej miłości, ale nie takiego potrzebowała dla zaspokojenia swych ambicji. W takich diuszesa pogrążona była refleksjach, kiedy wszedł Benvenuto; od krążących po głowie myśli czoło jej spochmurniało. Dwoje nieprzyjaciół zmierzyło się wzrokiem; jednaki ironiczny uśmiech pojawił się równocześnie na ich wargach; zamienili podobne spojrzenia, wskazujące obojgu, że każde gotowe jest do walki, a walka będzie okrutna, „No— myślała Anna — ten przynajmniej jest twardym przeciwnikiem, którego pokonać to sama przyjemność, przeciwnikiem godnym mnie. Ale doprawdy dzisiaj jego szansę są niewielkie i moja zasługa w pokonaniu go nie będzie taka duża." „Zaiste, wasza wysokość — myślał Cellini — jesteś niezwykłą kobietą i niejedna walka z mężczyzną sprawiła mi mniejszy kłopot niż ta, którą podjąłem przeciwko tobie. Toteż bądź spokojna, walcząc z tobą tępą bronią, do walki rzucę cały arsenał." Przez chwilę trwało milczenie, kiedy to obie strony prowadziły taki właśnie monolog. Diuszesa pierwsza przerwała ciszę. — Jesteś akuratny, mistrzu Cellini - rzekła. — Jego królewska mość w południe dopiero ma podpisać umowę hrabi d'Orbec; jest ledwie kwadrans po jedenastej. Pozwól, że usprawiedliwię miłościwego pana: to nie on się spóźnia, lecz ty przyszedłeś za wcześnie. — Szczęśliwy jestem, pani, że przyszedłem za wcześnie, ponieważ niecierpliwości mej zawdzięczam zaszczyt spotkania sam na sam z tobą, zaszczyt, o który usilnie bym prosił, gdyby przypadek nie wyszedł naprzeciw moim pragnieniom. — Hejże! Benvenuto! — rzekła diuszesa. — Czyżby niepowodzenia uczyniły z ciebie pochlebcę? — Moje niepowodzenia? Nie, pani; niepowodzenia innych. Zawsze osobliwie dbałem, aby pochlebiać pokonanym; oto zaś dowód, pani. Z tymi słowy Cellini wyjął spod płaszcza złotą lilię Ascania, którą skończył dopiero tego ranka. Diuszesa krzyknęła ze zdumienia i radości. Nigdy równie cudowny klejnot nie zachwycił jej spojrzenia, nigdy żaden z kwiatów rosnących w czarodziejskich ogrodach Tysiąca i jednej nocy nie olśnił tak spojrzenia peri lub wróżki. — Ach! — zawołała diuszesa wyciągając rękę do kwiatu — obiecałeś mi ją, Benvenuto, ale przyznam się, że nie bardzo na to liczyłam. — Dlaczego nie polegałaś na mym słowie, pani? — spytał z uśmiechem Cellini. — To dla mnie zniewaga. — Och, gdyby twoje słowo obiecywało mi zemstę w miejsce uprzejmości, byłabym twej punktualności pewniejsza. — A kto powiedział, że nie chodzi o jedno i drugie? — ciągnął Benvenuto cofającdłoń, tak że nadal on trzymał lilię. — Nie pojmuję — rzekła diuszesa. — Czy nie sądzisz, pani — powiedział Benvenuto pokazując drżący na dnie kielicha kwiatu diament, który diuszesa otrzymała, jak pamiętamy, dzięki niecnej szczodrobliwości Karola V — że wprawiony jako kropla rosy zadatek za pewien układ, który ma oderwać księstwo Mediolanu od, Francji, ładnie wygląda? — Mówisz zagadkami, drogi złotniku; na nieszczęście król zaraz nadejdzie i nie mam czasu ich odgadywać., — W takim razie podpowiem ci, pani. Będzie to stare przysłowie: Verba volant, scripta manent. Co znaczy: słowa ulatują, pismo pozostaje. — I tutaj grubo się mylisz, mości złotniku, pismo jest spalone: nie sądź, że mnie zatrwożysz, co by ci się udało z dzieckiem, i oddaj mi lilię, która do mnie należy — Jedną chwilkę, pani, muszę cię przedtem uprzedzić, że będąc w moich rękach talizmanem, w twoich lilia moc tę straci. Moje dzieło jest cenniejsze, niż myślisz. Tam, gdzie gawiedź widzi jeno klejnot, my, artyści, kryjemy jeszcze niekiedy myśl. Chcesz, pani, bym ci ową myśl pokazał?... Spójrz, nic łatwiejszego, wystarczy nacisnąć tę niewidoczną sprężynę. Łodyga, jak widzisz, uchyla się, a na dnie kielicha znajdujemy nie zżerającego kwiat robaka, jak to się zdarza w prawdziwych kwiatach albo niektórych fałszywych sercach, lecz coś podobnego, choć może gorszego: hańbę diuszesy d'Etampes spisaną jej własną ręką, przez nią podpisaną. I mówiąc to, Benvenuto nacisnął sprężynkę, otworzył łodygę i z lśniącej korony wyjął list. Rozwinął go następnie powoli i pokazał diusżesie, pobladłej z gniewu i oniemiałej z przerażenia. — Ani trochę się tego nie spodziewałaś, pani, prawda? — podjął Benvenuto z zimną krwią, składając z powrotem list i wsuwając go w lilię. — Gdybyś lepiej znała moje zwyczaje, pani, mniej by cię to zaskoczyło; rok temu ukryłem drabinę w posążku; miesiąc, temu ukryłem pewną pannę w posągu, a cóż dzisiaj mogłem wsunąć do kwiatka? Co najwyżej kartkę papieru, i to właśnie uczyniłem. — Ależ ten list — zakrzyknęła diuszesa — ten haniebny list własnoręcznie spaliłam! Widziałam płomień, dotknęłam popiołu! — A przeczytałaś, pani, bilet, któryś spaliła? — Nie! Nie! Gdzie ja miałam rozum! Nie przeczytałam! — A szkoda, bo wiedziałabyś teraz, że list gryzetki może dać tyle samo ognia i popiołu co list diuszesy