Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Tu jest cholernie dużo definicji. - Tak, proszę pana lub pani, mam połączenie. - To możesz powiedzieć mi coś więcej? - Nic więcej. - Dzięki - zdenerwował się Joe Fernwright i odwiesił słuchawkę. Już to sobie wyobrażał. Glimmungi, a raczej jeden Glimmung, poprawił się, bo bez wątpienia istniał tylko jeden, miał zamiar wznieść pradawną katedrę Held-scalla i aby tego dokonać potrzebował wielu specjalistów z różnych dziedzin. Jedną z nich była naprawa porcelany. Heldscalla z pewnością miała swą ceramikę, wystarczającą jej ilość, by Glimmung zwrócił się do niego... i zaproponował taką sumkę za pracę. Do tej pory zatrudnił już pewnie z dwustu majstrów, z dwustu planet, pomyślał Joe. Nie tylko do mnie trafił dziwny liścik i temu podobne. W myślach ujrzał, jak odpalają olbrzymie działo i wylatują z niego tysiące listów poleconych zaadresowanych do różnych form życia w całej Galaktyce. O Boże, pomyślał. Policja tropi te listy; wpadli do mego domu w kilka minut po konsultacji z bankiem. Zeszłej nocy tych dwóch wiedziało, co zawierają oba liściki i notka pływająca w spłuczce. Mogli mi od razu powiedzieć. Ale nie zrobili tego; to byłoby zbyt naturalne, zbyt ludzkie. Zadzwonił telefon i Joe podniósł słuchawkę. - Skontaktowałem się z encyklopedią - oświadczył Smith, gdy jego obraz pojawił się na ekranie. - Planeta Plowmana to w kosmicznym żargonie Syriusz Pięć. Spytałem o szczegóły i myślę, że to docenisz. - Tak - powiedział Joe. - Żyje tam jedna wielka istota, prawdopodobnie niepełnosprawna. - To znaczy, że jest chora? - zapytał Joe. - No wiesz, wiek... te sprawy. Raczej uśpiona. - Czy jest okrutna? - Jak może być okrutna, skoro jest uśpiona i niepełnosprawna? Jest nieszkodliwa. Tak, to dobre słowo, nieszkodliwa. - Czy nawiązywała kiedyś kontakt? - zapytał Joe. - Niespecjalnie. - Nic a nic? _ Dziesięć lat temu poprosiła nas o satelitę meteo. _ Czym za niego zapłaciła? - Nie zapłaciła. Jest spłukana. Dostała satelitę za darmo i dorzuciliśmy jej jeszcze satelitę łącznościowego. - Spłukana i nieszkodliwa - stwierdził Joe. Czuł się załamany. - No cóż - powiedział. - Czuję, że nie będzie z tego żadnych pieniędzy. - Dlaczego? Czy wytaczasz jakiś proces tej istocie? - Żegnaj, Smith - powiedział Joe. - Czekaj! - krzyknął Smith. - Mamy nową grę. Przyłączysz się? Polega na szybkim przeszukiwaniu archiwów gazet pod kątem najzabawniejszych nagłówków. Prawdziwych nagłówków, wyobrażasz sobie, nie wymyślonych. Mam jeden dobry, z 1962 roku. Chcesz go usłyszeć? - Okay - powiedział Joe, nadal załamany. To uczucie przenikało go jak gąbkę, a on reagował jak gąbka. - No to przeczytaj ten tytuł. - ELMO PLASKETT POGRĄŻA GIGANTÓW - odczytał Smith ze skrawka papieru. - A kimże u diabła był Elmo Plaskett? - Pojawił się kiedyś i... - Muszę już kończyć - oznajmił Joe, wstając. - Wychodzę z biura. - Odwiesił słuchawkę. Do domu, powiedział sobie. Zabrać woreczek ćwiartek. Rozdział czwarty Przy chodnikach zbierała się i czekała zwierzęco pulsująca masa clevelandzkich nie zatrudnionych i nieza-trudnialnych. Czekali i mieszali się między sobą, tworząc niestabilny i smutny tłum. Joe Fernwright ze swym woreczkiem monet otarł się o nich w drodze na róg ulicy, do budki pana Pracy. Czuł obecność charakterystycznego, jakby octowego zapachu zawiedzionych mas ludzkich. Ze wszystkich stron czyjeś oczy śledziły jego marsz. Ludzie ci w ciszy obserwowali, jak z determinacją przechodzi obok nich. - Przepraszam - odezwał się do młodego Meksykanina, który zablokował mu przejście. Tamten zamrugał nerwowo, ale nie poruszył się. Dostrzegł niesiony przez Joego azbestowy woreczek. Bez wątpienia wiedział, co w nim jest, dokąd zmierza Joe i co ma zamiar zrobić. - Czy mogę przejść? - zapytał go Joe. Chyba byli w impasie. Stojący za Joem ludzie zablokowali drogę, odcinając mu szansę ucieczki. Nie był w stanie ruszyć dalej ani się wycofać. Następną rzeczą jaką zrobią będzie zabranie mi worka i ucieczka, pomyślał. Bolało go serce, jakby przed chwilą zdobył jakiś szczyt, ale była to raczej krawędź nad przepaścią pełną czaszek. Dostrzegł wpatrzone w niego oczy i doświadczył dziwnego uczucia, że ci ludzie wyczuwali obecność pieniędzy, jakby... - Czy mógłbym zobaczyć pańskie monety, sir? - odezwał się Meksykanin. Trudno było przewidzieć, co dalej robić. Te oczy, a raczej zapadnięte oczodoły, świdrowały go ze wszystkich stron. Czuł, jak go otaczają. Jego i azbestowy woreczek, który miał przy sobie. Kurczę się, pomyślał zdumiony. Dlaczego? Czuł się zawiedziony i słaby, ale nie czuł się winny. To były jego pieniądze. Wiedział o tym i oni też wiedzieli. A jednak ich oczy sprawiały, że się kurczył. Pomyślał, że cokolwiek zrobi: pójdzie do budki pana Pracy, czy nie, nie ma znaczenia dla tych ludzi. Do diabła! Tamci żyli swoim życiem, a on swoim. I to do niego należał woreczek z zaoszczędzonymi pieczołowicie pieniędzmi. Czy ci ludzie są w stanie mnie wchłonąć, zastanowił się. Wciągnąć mnie między siebie i zarazić bakcylem beznadziejności? To ich problem, nie mój, odpowiedział sobie. Nie zamierzam tonąć w tym systemie, to była moja pierwsza decyzja, zignorować dwie przesyłki polecone i wybrać się w drogę z woreczkiem monet. To początek mojej ucieczki i nie będę zmieniał planów z powodu tych ludzi. - Nie - oznajmił. - Nie zabiorę żadnej - powiedział młodzieniec. Joe Fernwright poddał się dziwnemu impulsowi. Otworzywszy worek, wydobył jedną monetę i podniósł ją w stronę młodego Meksykanina. Gdy chłopiec odebrał ją od niego, pojawiły się kolejne wyciągnięte ze wszystkich stron dłonie. Krąg wpatrzonych oczu zmienił się w krąg dłoni. Ale nie było w nich chciwości; żadna z rąk nie próbowała chwycić za woreczek. Po prostu czekały. Czekały w milczeniu popartym wiarą, tak jak niegdyś on przy tubie pocztowej. Potworne, pomyślał Joe