Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Jego twarz była bez wyrazu, chyba że cierpliwość, z jaką znosił mój apetyt, oznaczała jakieś uczucie. Wymusił na mnie wybór porto Fladgate i kelner serwujący wina pośpieszył do piwnic klubu. Summerhays wyciągnął z kieszeni kamizelki złoty zegarek z dewizką, sprawdził godzinę i doszedł do celu naszego spotkania, który nie miał nic wspólnego z Notre Dame i moimi dawnymi osiągnięciami na murawie. - Dzisiaj przyjeżdża do miasta Curtis Lockhardt, Ben. Czy kiedykolwiek spędziłeś z nim trochę czasu? - Prawie go nie znam. Spotkałem go kilkakrotnie. To znaczy, odkąd dorosłem. Kiedyś częściej kręcił się przy naszym domu, gdy Val i ja byliśmy dziećmi. - To jeden ze sposobów na określenie jego osoby. Ja bym go nazwał protegowanym twojego ojca. Prawie członek rodziny. Tak właśnie bym to nazwał. Zagiętym palcem dotknął górnej wargi. Unikał możliwych powiązań, jakie mógłbym znaleźć w związku Lockhardta z moją siostrą. Cokolwiek by to było. Nie moja sprawa, do czego wasze nowoczesne zakonnice doszły w tych czasach. - Oczywiście odwiedzi mnie - ciągnął Summerhays. - I twój ojciec także... Och, dziękuję, Simmons. Właśnie to chciałem zaproponować panu Driskillowi. Simmons postawił butelkę na stole, zostawiając mi przywilej nalania sobie. Rozlałem wokół kieliszka. Simmons pojawił się znowu z cygarem marki Davidoff i obcinarką. W jednej chwili stwierdziłem, iż wspominanie meczu z Iowa było zbyt niską ceną za to wszystko. - I - powiedział cicho Summerhays - chciałbym, żebyś spędził z nim trochę czasu. Wydaje mi się, iż pewne interesy firmy... - Chyba wzruszył ramionami. To był ruch tak subtelny, że może go sobie wyobraziłem. - Czyje by to były interesy, Drew? - Poczułem, jak nadchodzi w moją stronę zabawa we wciąganie w kocioł. Zostałem zbyt wcześnie wciągnięty w poświęcanie siebie. Gdybym nie uważał, Drew Summerhays złapałby pierwszą piłkę i zdobyłby gola w ciągu dziesięciu sekund. - Nie próbowałbym wprowadzać cię w błąd - rzekł. - Rozmawiamy tutaj o Kościele. Ale, Ben, Kościół to interes, a interes jest interesem. - Pozwól, że sprawdzę, czy dobrze cię rozumiem, Drew. Mówisz, że interes jest interesem? - Pojąłeś samo sedno mojej myśli. - Tego się obawiałem. - Dwóch prawników - stwierdził - takich sprytnych. - Uśmiech pojawił się przez chwilę na jego cienkich wargach. - Może słyszałeś, że Ojciec Święty nie jest zdrowy? Teraz była moja kolej na wzruszenie ramionami. - Dlatego Lockhardt tu przyjeżdża. Ustala plany wyboru następcy Kaliksta. Może potrzebować naszej rady... - Nie mojej - powiedziałem. - Mało prawdopodobne. - Bardzo chciałbym, abyś znalazł się w tym gronie. To jest cenne dla firmy, tak że będziemy mieli wystarczająco dużo czasu, a zatem przewagi, kiedy podejmuje się podobne decyzje. Lub gdy poważnie są one rozważane. Rozprowadziłem łyk porto, wart około dziesięciu dolarów, na języku. Wydmuchnąłem trochę dymu z cygara, gdy on tymczasem czekał z wielką pogodą ducha. - Myślałem, że to kolegium kardynałów na konklawe nadal wybiera papieża. Zmienili zasady i nic mi nie napisali? - Niczego nie zmienili. Wybierają papieży dokładnie tak, jak zawsze to robili. Wiesz, Ben, musisz trzymać na wodzy swój antyklerykalizm. To taka mała rada. - Do tej pory dobrze mi służył. - Wszystko się zmienia. Prawie wszystko. Ale nie, jeśli nawet tak się dzieje, to nie w samym sercu Kościoła. Chociaż nie wolno ci myśleć, że kiedykolwiek poprosiłbym cię o złamanie twoich zasad. - Dzięki Bogu choć za to, Drew. Po chwili stracił swoją zwykłą ironię. - Ale firma współpracuje blisko z Kościołem - powiedział. - Są sprawy, z którymi powinieneś się zapoznać... sprawy odbiegające trochę od zwykłego trybu. Dlaczego nie zacząć od porozmawiania z naszym przyjacielem Lockhardtem? - Ponieważ Kościół jest moim wrogiem. Nie mogę tego powiedzieć wyraźniej. - Tracisz poczucie humoru, Ben. Wyczucie proporcji. Nie proponuję ci, żebyś pomagał Kościołowi w jakikolwiek sposób. Chciałbym tylko, byś słuchał, lepiej orientował się w naszych transakcjach. Zapomnij o osobistych zatargach z Kościołem. Pamiętaj, interes... - Jest interesem. - Tak jest na początku, Ben. * * * Z całą pewnością to miał być mój dzień dla katolików. Kiedy wróciłem do biura, czekał na mnie ojciec Vinnie Halloran. Poczułem westchnienie, zbierające się w środku. Był moim rówieśnikiem, jezuitą i znałem go od dawna. Zakon nakazał mu zajęcie się ostatnią wolą nieboszczki Lydii Harbaugh, właścicielki Oyster Bay, Palm Beach i Bar Harbour, czyli ogólnikowym, pełnym pomyłek dokumentem, w którym zmarła zostawiła główną część ogromnych posiadłości Zgromadzeniu Jezuitów. To było duże zmartwienie jezuitów, chcących dowieść prawomocności testamentu, by wygrać z powództwem trzech zrozumiale zawiedzionych, agresywnych, niedoszłych spadkobierców. - Popatrz, Ben, cesarzowa wdowa z Oyster Bay oddała dwóch synów do jezuitów. Czy jest w tym coś dziwnego, że chciała, by Zgromadzenie najwięcej zyskało? Tak wyraźnie wskazuje jej ostatnia wola. Do diabła, przecież nie może być tak, jak chce jej trzech pozostałych potomków. Czy widziałeś ich, Ben? Bóg nie był dla nich łaskawy, ale nie mają zamiaru się usunąć. Żądają po parę milionów na głowę dla każdego z nich. Pazerne dranie. Widziałem Vinnie’go w koloratce może pięć razy w życiu. Dzisiaj był ubrany w tweedową marynarkę, spodnie w prążki i muszkę. Spoglądał na mnie z nadzieją, że go podtrzymam na duchu. - Mają zamiar dostarczyć wiele dowodów, iż przez ostatnie dwadzieścia lat życia była zwariowaną alkoholiczką. Bardzo przekonujący argument, moim zdaniem