Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Sama usiadła za stołem. Ciekawe, czy apartament dla nowożeńców służył już kiedyś jako kwatera główna zespołu wyjaśniającego tajemnicę morderstwa? - pomyślała. Całe szczęście, że udaje się znaleźć trochę czasu na wykorzystanie go zgodnie z jego przeznaczeniem. Lady Gwendolyn ciężko usiadła na krześle. Zignorowała uwagę Henny. - Dzisiaj naszym zadaniem było ostentacyjne przypomnienie podejrzanym, że śledztwo nadal trwa, zasugerowanie, że morderca wkrótce zostanie aresztowany i ustalenie powiązań między uczestnikami konferencji a Stone'em. Przyniesiono szampana. Max podał każdemu kieliszek z musującym trunkiem. Lady Gwendolyn uniosła swój do góry. - Za każde z was i za was wszystkich! Świetnie wypełniliśmy nasze obowiązki. Annie kichnęła. Od szampana zawsze łaskotało ją w nosie. Znanej Angielce nie przeszkadzały bąbelki. Szybko opróżniła swój kieliszek. - Zauważyliście, że mówiłam o ostentacji. Henny ma wątpliwości co do skuteczności naszych działań. Ale nie mówiliśmy jeszcze o tym, co było naszym prawdziwym zadaniem. - Jasne, pełne życia oczy przesuwały się z jednej twarzy na drugą. - Musimy walczyć tym, co mamy, ale nasz arsenał nie jest dobrze wyposażony. Ten tłusty dureń skoncentrował się na mnie i na gangu narkotykowym, co z pewnością uszczęśliwiło mordercę. Dlatego uciekliśmy się do zniechęcania i zastraszania. Czy się nam udało? - wzruszyła ramionami tak energicznie, że pleciony kok zadrżał, i podsunęła Maxowi kieliszek, żeby go napełnił. - To nie ma większego znaczenia. Najważniejsze, żeby nie dopuścić do kolejnego morderstwa. Udało się nam. Przez cały dzień zwracaliśmy na siebie uwagę podejrzanych. Dzisiaj możemy spać spokojnie. Bledsoe jest obserwowany i pilnowany przez policję. Konferencja kończy się pojutrze. Jutro znów będziemy musieli odegrać nasze role aniołów stróżów. Jutrzejszy dzień będzie najważniejszy. Jeśli nam się nie uda, ktoś zginie. Słysząc te ponure słowa, Annie zadrżała. XXII Wskazówka do odgadnięcia tytułu książki Agathy Christie: Frankie samochód rozbije, Ale naprzód się nie posunie Czuła się jak odwirowywane pranie: obracało nią i obijało. Tuliła się do poduszki, ale to nie pomagało. Przed chwilą jej sen był bardzo przyjemny. Zwiedzała fabrykę firmy Godiva. Powietrze pachniało czekoladą. Chciała znów poczuć ten zapach. Nie chciała, żeby ją odwirowywano jak upraną bieliznę. Nieoczekiwanie we śnie rozpoczęto jakieś uroczystości. Strzelały fajerwerki i pachniało dymem... - Annie, Annie, obudź się! Ktoś ściągnął ją z łóżka. Fajerwerki nadal strzelały. Max wziął ją na ręce. Dopiero w tej chwili Annie się obudziła. Poczuła swąd spalenizny. - Pożar - powiedział ponurym głosem Max. Znów słychać było niegłośne wybuchy. Włączył się alarm pożarowy. Max złapał żonę za łokieć i pociągnął w stronę łazienki. Nie puszczając Annie nawet na moment, wolną ręką ściągnął ręczniki. Annie wyrwała mu się. - Puść, już się obudziłam. Nacisnęła włącznik, ale lampa nie zaświeciła się. - Świetnie - mruknęła do siebie. Max wcisnął jej w rękę ociekający wodą ręcznik. - Trzymaj się moich spodni - polecił. - Cały czas masz iść pochylona. Spróbujemy dotrzeć do drzwi. Było ciemno jak w piekle. Max zaklął, kiedy wpadł na żelazną kratę, oddzielającą przedpokój od reszty apartamentu. - Drzwi nie są rozgrzane - powiedział. - To dobrze. Ledwo je uchylił, do pokoju wdarły się kłęby gryzącego dymu. Szybko je zatrzasnął. - Spróbujemy wyjść przez balkon. Przy oknie dym był nieco rzadszy. Nagle usłyszeli wołanie o pomoc. - Nie ruszaj się stąd! - Max przekrzyczał wyjące syreny, wrzaski, błagalne wołanie i suche wystrzały fajerwerków. - Sprawdzę, co z Laurel. Annie nie puszczała spodni męża. - Idę z tobą! - krzyknęła. - Annie! Max! Kochani... - odezwał się za ich plecami molowy głos. Na sąsiednim balkonie pojawiła się smuga słabego światła latarki. Na moment spoczęła na Annie, ubranej w skąpą, przezroczystą koszulkę, po czym dyskretnie przesunęła się na Maxa. - Jakie to podniecające! Przypomina mi to fajerwerki w Cannes. Poznałam tam bardzo sympatycznego młodego człowieka. Miał na imię Georges. Fajerwerki strzelały w niebo i... Patrzcie, światła. Rzeczywiście, nagle zrobiło się jasno. Annie zaczęła się rozglądać. Na dole stał tłum gości hotelowych. Wszyscy ze strachem spoglądali w górę. Na wyższych piętrach goście w piżamach, z ręcznikami przy twarzach, wylegli na balkony. Na dziedziniec wybiegł kierownik nocnej zmiany. Jako jedyny miał na sobie normalne ubranie. - Fałszywy alarm! Fałszywy alarm! To nie pożar! Proszę nie opuszczać pokoi! - W korytarzu jest pełno dymu! - zawołała z balkonu jakaś kobieta. Kierownik, ciężko dysząc, odparł: - To tylko granat dymny! Nic państwu nie grozi. Proszę zostać w pokojach. Powietrze rozdarł ryk syreny. Kierownik uniósł ręce. - Policja. - Lekarza! Na pomoc! Lekarza! - zawołał jakiś niski głos. Annie odwróciła się i złapała Maxa za rękę. Trzy balkony dalej, chwiejąc się na nogach, stał Neil Bledsoe. Z jego owłosionych piersi i z ciała, które trzymał na rękach, kapała krew. Annie nerwowo chodziła po pokoju. - Za kogo oni się mają? - spytała, pokazując na drzwi. - Daj spokój, Annie - ziewnął Max. - Popełniono morderswo - stwierdził zmęczonym głosem i wyciągnął długie nogi