Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Nie wierzysz mi? Widzc, |e trzs mu si kolana, zapewniBa po[piesznie: - Nie wtpi, |e jeste[ czBowiekiem honoru, Hugh. A teraz pozwól, |e pomog ci si poBo|y. - ZaproponowaBem ci maB|eDstwo w dobrej wierze, szczerze ufajc, |e tak bdzie dla ciebie najlepiej - powiedziaB, osuwajc si na podBog i pocigajc j za sob - a ty kpisz sobie ze mnie? OdwróciBa go ostro|nie i posadziBa na sienniku. - PopeBniBam bBd. WidywaBam m|czyzn, |yjcych zgodnie z zasadami kodeksu rycerskiego, ale to byBo dawno temu. PoBo|yBa go znów na znienawidzonej poduszce. TrzymaBa go w ramionach, jedn rk ochraniajc gBow, jakby byB jej dzieckiem... albo kochankiem. Powinna byBa u[wiadomi sobie prost prawd: 80 Hugh nie |yBby tak dBugo, gdyby nie nauczyB si wykorzystywa okazji. WyszeptaB jej imi zmysBowym gBosem. - Edlyn. Kiedy spojrzaBa w dóB i zobaczyBa jego twarz, wiedziaBa, |e jest w kBopotach. PodsunBa mu siebie jak na talerzu. Czy powinna go pu[ci i uciec? Czy dalej troszczy si o niego? Zbyt dBugo i ci|ko pracowaBa, by teraz go porzuci, mimo to pewny siebie wyraz twarzy m|czyzny j rozgniewaB. ZaczekaBa, a| gBowa Hu-gha znajdzie si tu| nad poduszk i dopiero wtedy j pu[ciBa. W ten sposób z pewno[ci nie zrobi mu krzywdy, ale ostrzeze go, |e nie pójdzie mu z ni tak Batwo. SpróbowaBa si odsun, ale Hugh ju| obejmowaB j ramionami i nie omieszkaB wykorzysta faktu, |e w tej pozycji trudno jej byBo utrzyma równowag. PocignB j ku sobie. UpadBa ci|ko na jego pier[. JknB z bólu. - Dobrze ci tak - powiedziaBa, odpychajc si Bokciami. - Nie chc tego. - Bdz bezlitosna. Po prostu j przytrzymywaB, starajc si nie traci cennej energii, podczas gdy ona wyczerpywaBa siBy, szamocc si. - Uderz mnie w zraniony bok. Nie mogBa si na to zdoby. Cho bardzo pragnBa, po prostu nie mogBa posBa go znów na skraj [mierci. Zamiast tego próbowaBa dosign dBoni jego twarzy. ChwyciB jej palce i [cisnB. WalczyBa, a kiedy opadBa z siB, poBo|yB rk z tyBu jej gBowy i zmusiB, by poddaBa si pocaBunkowi. PróbowaB posBu|y si jzykiem, co rozw[cieczyBo j jeszcze bardziej. Za kogo on si uwa|a? Za jej utraconego kochanka? No có|, nie powinien byB wraca. 81 I za kogo uwa|a j? Za dam lekkich obyczajów? ZacisnBa wargi. Widocznie ten bierny opór go przekonaB, gdy| pu[ciB jej gBow. SpróbowaBa si oswobodzi, lecz on przytrzymaB j ostro|nie, a potem przetoczyB si na zdrowy bok i niemal nakryB sob. ByB taki spokojny, dziaBaB tak rozwa|nie! Jak to mo|liwe, by m|czyzna, który ledwie wyrwaB si [mierci, mógB zapanowa nad ni, zdrow kobiet? Nieco ju| przestraszona, wykrztusiBa, szamocc si: -To... nie... w... porzdku. - Chc tylko ci pocaBowa, a to jest dozwolone pomidzy ludzmi, którzy zamierzaj si pobra. - Nie zgodziBam si zosta twoj |on. - Z pewno[ci wkrótce dostrze|esz dobre strony takiego rozwizania. PowiedziaB to tak, jakby to mogBa by prawda. Jakby jej obiekcje nic nie znaczyBy. Jakby byBa tylko gBupi niewiast, która potrzebuje m|czyzny, by mówiB jej, jak ma |y! Co gorsza, ten osioB naprawd w to wierzyB! PrzycisnB j udem, uniemo|liwiajc ucieczk. Najpierw [cignB jej welon. Okrycie Batwo zsunBo si z gBowy Edlyn i jego palce chwyciBy delikatne, proste pasma, które wy[liznBy si z warkocza