Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Tęskno mi do niego. – U ciebie, Naściu, ludno teraz w domu i gwarno. Ze spuszczonymi oczyma odrzekła: – Ludno i gwarno, a dziaduńko tego nie lubi. A ona sama czy to lubiła? Czy może być, aby skarga na usta jej wybiec nie chciała? – Podobno Piszczałkowie cię obsiedli i przykrości różne wyrządzają? – A skąd to wiadome? A no i zapytywać o to nie trza. Ludzie gadają. Zdaje się, że o nikim tyle, co o mnie, okolica cała nie gada. Ale w gadaniu ludzkim, jeżeli i jest prawda, to zawżdy z którejkolwiek strony krzywa, tedy i wierzyć jej nie warto. Czy chciała skarga na usta jej wybiec, czy nie chciała, nie wybiegła. – Doktorem stałaś się, Naściu. Martkę z gorliwością leczysz! Zaśmiała się. – Oho! do doktorstwa mi daleko! Ale że dałabym wiele za to, aby zdrowie Martce przywrócić, to jest pewne. Tylko, że nic nie pomaga: ani lekarstwa, ani wygody i ciepłość, w których teraz żyje, nie pomagają; gorzej jej ciągle a gorzej. Mnie zaś serce boli, bom się już do niej bardzo przywiązała. Dobra jest i miła... a tchu w niej tyle, co może i na kilka miesięcy nie wystarczy. Z oczyma w daleki, biały śnieg zapatrzonymi z cicha dodała: – Co miłe, to ginie! Co miłe, to oddala się i ginie! Słowa te wymawiając, nie o Martce, tylko myśleć musiała. Ktoś inszy jeszcze, miły jej, oddalił się, zginął. Mizerną twarz jej oblała tęsknica niewymowna. Nagle przecież roztęsknione oczy błysnęły radością, z ust perłowym uśmiechem rozwartych wypadł okrzyk: «Dziaduńko!» – i z trzech schodków ganku od razu zeskoczywszy na spotkanie nadchodzącego pana Cyriaka pobiegła. W baranim kożuchu, czarnym suknem powleczonym, i w wielkiej baraniej czapie pan Cyriak idąc drogę przed sobą grubym kijem ubezpieczał, aby na rowek jaki śniegiem napełniony lub zbyt gruby nasyp śniegowy nie natrafić. On także przez tę zimę zmienił się nieco, uwiądł i nic dziwnego, bo starość to była głęboka; wszakoż trzymał się jeszcze prosto, a z wysokim wzrostem swym, szerokimi ramionami i wielkim czołem wyglądał poważnie i silnie. Anastazja, szeroko ramiona otworzywszy, mocno go nimi objęła i cała przytulając się do niego mówiła, że tęskno jej za nim, że podczas to już i wytrzymać bez niego trudno, że przybiegła i w domu go nie znalazłszy czekała, a doczekawszy się,. już nie puści go tak rychle i na cały wieczór do siebie zabierze. Chustkę, która w czasie powitania tego z pleców jej opadła, ze śniegu podnosząc, zapraszała: – Chodźcie państwo do mojej chaty, bądźcie łaskawi, na cały wieczór chodźcie! Tabakierkę dziaduniową nakręcimy i grać będzie, pogadamy sobie, może «Trenów», albo «Żywotów Świętych nieco poczytamy! – Ano! – z zakłopotaniem czapki baraniej dotykając mówił pan Cyriak – poszedłbym! chętliwie bym poszedł! tylko że teraz u ciebie te psom... Śmiejąc się, ręką usta mu zakryła: – Nie wygadujcie, dziaduńku, nie wyrzekajcie i nie bójcie się! Dziś u mnie cicho jest jak makiem posiał. Stryj Dominik na jarmark pojechał, stryjenka z Salką Kwiczołowej w przędzeniu pomagają, jako że wesele córki ich wprędce już odbyć się ma, tedy przędziwo do farbierza trza im najrychlej oddać. U mnie Marteczka biedna sama tylko ostała i jeszcze chłopak ich, Stefuś, w kuchence cicho sobie leży, a kaszle... – Jużeś i tego przybrała sobie? – zapytał pan Cyriak. – A no, kiedy chorzeje wciąż, a u mnie cieplej mu i wygoda większa. Potem znowu zapraszać poczęła: – Chodźcie! bądźcie łaskawi! Herbaty na takie święto zgotuję i serek wyborny wczoraj zrobiłam... – Dziw to wielki, że tego serka jeszcze ci wilkowie i dudkowie nie pożarli – mruknął pan Cyriak. – Cicho, dziaduńku! Nie oskarżajcie i nie wymawiajcie, jeno chodźcie! Przed gośćmi do świetlicy swej wbiegając wołała: – Marteczka! Martuś! Smętno ci było samej jednej? Obacz: gości przywiodłam! Z bokówki wyszła dziewczyna młodziuteńka, bo może 17 lat jeszcze w zupełności nie mająca, z włosami, jako u Naści były, bladozłotymi i chudą twarzą, wśród której oczy jak dwa sine płomyki w zapadlinach głębokich płonęły. Prawdą też było, co mówiła Józefa, że na policzkach jej przeświecających się jak alabaster «gorączka okrągłe pieczęcie rumieńców wypalała». Wysoka, a od wychudnięcia i słabości na kształt trzciny cienka i wiotka podeszła zaraz do Naści pytając: – Gości przywiodłaś?. Może co zrobić? do kuchni pójść? ze spiżarki przynieść? Naścia żartobliwie za długą kosę złotą, którą na plecy spuszczoną miała, ją ujmując, odpowiedziała: – Nic inszego czynić nie masz, jeno grzecznie usięść i nie kaszleć