Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Turysta rozejrzał się niepewnie. Bagaż zniknął. Na szczęście widok Rincewinda wywarł pożądany efekt. Kiedy wskazywał ręką dookoła, napastnicy traktowali ją jak obrotową kosę i próbowali chować się jeden za drugiego. – Gdzie on się podział? – Skąd mam wiedzieć? – To przecież twój Bagaż. – Często nie mam pojęcia, gdzie jest mój Bagaż. Na tym polegają uroki życia turysty. Zresztą, on często gdzieś odchodzi. Chyba lepiej nie pytać dlaczego. Napastnicy zaczynali sobie uświadamiać, że tak naprawdę nic się nie dzieje i że Rincewind nie jest w stanie ciskać nawet wyzwisk, a co dopiero czarodziejskiego ognia. Zbliżali się, uważnie obserwując jego dłonie. Dwukwiat i Bethan wycofywali się. Turysta spojrzał za siebie. – Bethan… – Co? – Dziewczyna nie spuszczała wzroku ze zbliżających się prześladowców. – To ślepy zaułek. – Jesteś pewien? – Chyba umiem rozpoznać mur z cegły – odparł z wyrzutem Dwukwiat. – Więc to już koniec – westchnęła dziewczyna. – Może spróbuję im wyjaśnić…? – Nie. – Aha. – Chyba nie są z tych, co słuchają wyjaśnień. Dwukwiat przyjrzał się napastnikom. Był zwykle – jak już wspominano – niewrażliwy na osobiste zagrożenie. Wbrew doświadczeniom całej ludzkości wierzył, że jeśli tylko ludzie porozmawiają ze sobą, wypiją piwo, pokażą obrazki wnuków, może wybiorą się na jakiś pokaz albo co, wszystko da się jakoś rozwiązać. Wierzył też, że ludzie są zasadniczo dobrzy, tylko miewają złe dni. To, co się zbliżało ulicą, wywarło na nim takie wrażenie jak widok goryla w fabryce szkła. Z tyłu zabrzmiał najlżejszy z dźwięków, właściwie nie tyle dźwięk, ile zmiana faktury powietrza. Prześladowcy rozdziawili usta, zawrócili i zniknęli w głębi ulicy. – Co….? – zdziwiła się Bethan, podtrzymując nieprzytomnego w tej chwili Rincewinda, Dwukwiat patrzył w przeciwną stronę, na wielką oszkloną wystawę, pełną niezwykłych naczyń, i na drzwi przesłonięte sznurami paciorków, Teraz, gdy znaki liter wpełzły już aa miejsca, wielki szyki nad nimi głosił: Skillet, Wang. Yrxlelyt, Bunglestiff, Cwmlad i Patel Rok założenia: różnie DOSTAWCY * * * Jubiler wolno obracał na małym kowadle złotą płytkę, mocując ostatni z dziwnie oszlifowanych diamentów. – Z zęba trolla, powiadasz? – mruknął i mrużąc oczy przyjrzał się swemu dziełu. – Tak – potwierdził Cohen. – I, jak obieczałem, możesz zatrzymać szobie resztę. Przesuwał palcami po tacy złotych pierścieni. – Hojna zapłata – przyznał jubiler. Był krasnoludem i znał się na interesach. Westchnął. – Nie masz osztatnio wielu żleczeń? – domyślił się Cohen. Przez małe okienko zerknął na grupę ludzi o pustych oczach, zebraną po drugiej stronie ulicy. – Owszem, czasy są ciężkie. – Czo to ża typy ż wymalowanymi gwiazdami? Krasnolud-jubiler nie podniósł głowy. – Szaleńcy – odparł krótko. – Twierdzą, że nie powinienem pracować, bo zbliża się gwiazda. Ja im na to, że gwiazdy nigdy mnie nie skrzywdziły, czego nie mogę powiedzieć o ludziach. Cohen w zadumie pokiwał głową. Sześciu ludzi odłączyło się od grupy i ruszyło do pracowni. Nieśli rozmaitą broń i wyglądali na zdeterminowanych. – Dziwne – mruknął Cohen. – Jestem, jak pewnie zauważyłeś, z pochodzenia krasnoludem – rzekł jubiler. – Podobno to jedna z ras magicznych. A tamci wierzą, że gwiazda nie zniszczy Dysku, jeśli odwrócimy się od magii. Pewnie chcą mnie trochę poturbować. Takie życie. Podniósł szczypcami swe najnowsze dzieło. – To najdziwniejsza rzecz, jaką w życiu zrobiłem – wyznał. – Widzę jednak, że bardzo praktyczna. Mówiłeś, że jak się nazywa? – Pro-teży – odparł Cohen. Przyjrzał się podkowiastym kształtom na swej pomarszczonej dłoni, po czym otworzył usta i kilka razy stęknął boleśnie. Drzwi odskoczyły. Napastnicy wkroczyli do wnętrza i zajęli pozycje pod ścianami. Byli spoceni i niepewni, lecz ich przywódca wzgardliwie odepchnął Cohena na bok i chwycił krasnoluda za koszulę. – Ostrzegaliśmy cię już, karzełku – oznajmił. – Wyjdziesz stąd sam albo cię wyniosą. Nam wszystko jedno. A teraz jesteśmy już naprawdę… Cohen postukał go w ramię. Mężczyzna obejrzał się gniewnie. – Czego chcesz, dziadku? – burknął. Cohen odczekał, aż intruz dokładnie go sobie obejrzy, a potem się uśmiechnął. Był to powolny, leniwy uśmiech, odsłaniający jakieś trzysta karatów ustnej biżuterii. Zdawało się, że rozświetla cały pokój. – Policzę do trzech – rzekł przyjaźnie. – Raz. Dwa. – Kościste kolano uniosło się i z satysfakcjonującym, głuchym chrzęstem trafiło intruza w krocze. Cohen wykonał półobrót, by z całą siłą wbić jeszcze łokieć w nerki przywódcy, który runął na podłogę, zwinięty wokół swego osobistego uniwersum cierpienia. – Trzy – dodał Cohen, zwracając się do kłębka na podłodze. Słyszał kiedyś o uczciwej walce i już dawno zdecydował, że nie chce mieć z nią nic wspólnego. Spojrzał na pozostałych mężczyzn i błysnął swym niesamowitym uśmiechem. Powinni rzucić się na niego razem