Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Bez niej nie wolno ci stąd uciec. Jeśli uda się im wykorzystać tajemnice, jakie ten przedmiot ucieleśnia, nie będzie już żadnej nadziei. Rozumiesz mnie? Oniemiały Church skinął głową. W oczach kobiety jakby zamigotał złoty pył. – Kiedy następny raz dotkniesz drzwi celi, będą otwarte, podobnie jak wszystkie inne drzwi w tej warowni. Pamiętaj, wszystkie drzwi będą dziś stały przed tobą otworem. Na tym kończy się moja pomoc, resztę musisz uczynić sam. Jesteś Bratem Smoków. Być może powinieneś udowodnić, że zasługujesz na to miano. – Deus ex machina – wyszeptał Church. Chwyciła go karcąco za ramię. – Nie zawiedź mojego zaufania. Już raz to uczyniłeś. Jej płaszcz rozjarzył się nierównym blaskiem i zawinął się do środka. Rozległ się ten sam syczący dźwięk, który Church usłyszał pod magazynem w Salisbury, a potem kobieta znikła. Church w osłupieniu patrzył na miejsce, gdzie przed chwilą stalą, starając się przetrawić to, co usłyszał, a potem rzucił się ku drzwiom celi. Jego poruszenia obudziły Veitcha, ale Church nie tracił czasu na tłumaczenia, tylko jednym ruchem, bez wysiłku otworzył drzwi. – Jak ci się udało? – z niedowierzaniem zapytał Veitch. – Później – odrzekł Church i równie łatwo otworzył drzwi celi Toma. Trudniej, niż otworzyć drzwi, było obudzić steranego więźnia, który majaczył i szarpał się w pełnym koszmarów śnie. Church przyjrzał się z bliska krwawej ranie na skroni Toma; taki cios musiał spowodować uszkodzenie mózgu. Veitch pomógł mu podnieść Toma na nogi, a ten wkrótce w pełni odzyskał przytomność i wydawał się silniejszy niż w czasie ich ostatniej rozmowy. – Nie podpierajcie mnie! – warknął, a kiedy go puścili, zatoczył się, ale odzyskał równowagę i zaczął chodzić bez pomocy. Ostrożnie otworzył drzwi na końcu korytarza. Za nimi zaczynał się następny, podparty od czasu do czasu drewnianymi stemplami. Panujący w nim mrok ledwie rozpraszały z rzadka rozmieszczone pochodnie. Rozglądając się nieufnie, wyszli z więzienia i od razu uderzył ich unoszący się w powietrzu duszący smród Fomorian, wilgoć podziemnych tuneli oraz obrzydliwa woń gotujących się trupów, którą Church znał już z pobytu w izbie tortur. Szli zbici w gromadę, rzucając wokół siebie przerażone spojrzenia; Church nigdy w życiu nie czuł tak paraliżującego strachu. Wydawało się, że już za chwilę wpadną na jednego z potworów, ale w krętych korytarzach było cicho jak w grobie, jakby Fomorianie opuścili swoją warownię. Gdy dotarli do skrzyżowania kilku korytarzy, Tom oparł się o ścianę, żeby odpocząć. Church obawiał się, że ich towarzysz znów straci przytomność, ale Tom wściekłym gestem odrzucił próbę pomocy. Po chwili wskazał tunel wiodący w głąb ziemi: – Tędy. Veitch spojrzał niezdecydowanym wzrokiem w przeciwnym kierunku. – Jesteś pewien? Wygląda na to... – Tędy! – uciął Tom. – Nie wolno nam stąd wyjść bez Latarni Drogi. Church nie protestował i pierwszy ruszył tunelem, który z każdym ich krokiem coraz bardziej stromo prowadził ich w dół. Wkrótce zaczęli tracić równowagę i przewracać się na nachylonej podłodze, desperacko starając się uniknąć hałasu, jednak odgłosy ich kroków niebezpiecznie dudniły na kamiennym podłożu. Tunel skończył się nagle w jaskini tak dużej, że nie byli w stanie dostrzec jej sklepienia. Przyzwyczajony do szarości i czerni podziemnych korytarzy, Church z zaskoczeniem dostrzegł w niej jaskrawożółty kolor beczek, znanych mu z magazynu w Salisbury. Ich stosy zajmowały całą powierzchnię jaskini. Podejrzliwie przyjrzał się metalowym pojemnikom. – Co to ma być? – wyszeptał. – Myślałem, że transport chemikaliów to tylko przykrywka ich prawdziwej działalności w Salisbury. – To nie są chemikalia – ponuro odrzekł Tom. – A przynajmniej nie takie, jak myślisz. Veitch podważył pokrywę jednej z beczek i zajrzał do środka, ale szybko cofnął głowę porażony smrodem wydobywających się z beczki oparów. – Cholera, co to za gówno?! – wysyczał. Ostrożnie pochylili się nad brzegiem beczki i ujrzeli swoje odbicia na powierzchni lepkiej cieczy przypominającej ropę naftową. – No i co to jest? – zapytał Church, spoglądając na Toma. – Jakaś mikstura magiczna. Church rozejrzał się, nic nie rozumiejąc, po stojących wokół stosach pojemników