Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

– A  to dlatego, że napływają teraz do nas wielkie zasoby pozaświatowej gotówki, co zawdzięczamy temu, że ruiny, które odkryłeś w  Górach Pesymalnych, Giraut, oblazło około ośmiu tysięcy różnego autoramentu uczonych. – Czy wliczyłeś w  to te dwa tysiące, które mnie odwiedziły, w  kółko zadając te same pytania? Parsknął śmiechem. – Zdaję sobie sprawę, że tak to musiało w  twoich oczach wyglądać. Mieli powody. Musieli się upewnić, że mówisz im całą prawdę, tak jak ją znasz. Posunęli się nawet do tego, choć zrobili to wbrew mojej woli i  złożyłem w  twoim imieniu protest, że podłączyli się do niektórych z  neurosond, które ci zamontowano. Przypomniałem sobie niejasno, że raz czy dwa śniły mi się ruiny. – A  więc doszli do wniosku, że nie jestem kłamcą. To bardzo pocieszające. – Giraut, ja wiem, że mówisz prawdę, tak samo jak wszyscy, którzy cię znają, ale sprawa jest zbyt ważna, by eksperci Rady mogli nam uwierzyć na słowo. Na szczęście dla ciebie Robert i  Susan okazali się równie prawdomówni, gdyż w  przeciwnym razie mogliby cię tu trzymać, dopóki nie ustaliliby, które z  was mija się z  prawdą. To miało kluczowe znaczenie. Musieli się upewnić, że tych ruin nie sposób byłoby sfałszować. To, na co się natknęliście, wcale nie przesadzam, jest potencjalnie znacznie ważniejsze niż wszystkie problemy związane z  Kaledonią i  polityką Rady. Są już pewni, że wydobyli z  ciebie wszystko, co miałeś do powiedzenia, pojedziesz więc jutro na wyprawę w  ruiny, żeby się przekonać, czy coś tam nie pobudzi twoich wspomnień. Przykro mi, ale to rozkaz. Jeśli to konieczne, Shan poprze mnie w  tej sprawie. Muszą cię tam sprowadzić jak najszybciej, nim będziesz miał okazję usłyszeć jakieś pogłoski. Uwierz mi, krąży ich mnóstwo. Mam nadzieję, że nie wybieraliście się nigdzie dziś wieczorem... Margaret uśmiechnęła się lubieżnie. – Przyjrzałeś się temu pokojowi? – zapytała drwiąco ochrypłym głosem. – Trudno nam będzie zaliczyć wszystkie dostępne powierzchnie. Aimeric skrzywił się. Z  jakiegoś powodu uważał, że kwestia jest poważna. – Do którego skoczka mam się zgłosić i  o której godzinie? – zapytałem, ponieważ najwyraźniej nie zamierzał okazać w  tej sprawie poczucia humoru. Gdy mi odpowiedział, zdziwiłem się, że tak późno. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że mam przeskoczyć dwie strefy czasowe na zachód. Ponieważ Góry Pesymalne było widać z  Sodomskiej Bramy, nawet po tak długim czasie byłem skłonny uważać, że są „blisko”, choć w  rzeczywistości szczyty, które można było stamtąd zobaczyć, praktycznie wystawały ponad atmosferę. Potem zostało nam już niewiele do powiedzenia, obaj z  Aime-rikiem byliśmy jednak Okcytańczykami, zajęło więc to nam jakąś godzinę. Kiedy wyszedł, zrobiliśmy sobie z  Margaret bardzo powolny masaż, a  potem się kochaliśmy i  zjedliśmy jeszcze jeden, bardzo lekki posiłek, po czym zasnęliśmy, jak zwykli to robić kochankowie, którzy nie mają żadnych trosk. Było to cudowne. Nocą śnili mi się Thorwald i  Raimbaut i  choć po przebudzeniu zobaczyłem, że nie ma ich przy mnie i  poczułem się smutny, sam sen był przyjemny. Ocknąłem się ze słowem „kocham” na ustach. Nie byłem pewien, do kogo było skierowane, obudziło jednak Margaret, wypowiedziałem je więc jeszcze raz, żeby się upewnić, że chodziło mi o  nią. Naszym przewodnikiem był mężczyzna w  średnim wieku o  nazwisku Al-Khenil. Pochodził z  Nowej Islamskiej Palestyny, kultury zamieszkałej na Stresemannie. Był sympatycznym przykładem typowego uczonego, lecz nie sprawiał wrażenia zainteresowanego udzielaniem odpowiedzi na nasze pytania. Zadawszy mu kilka, zorientowałem się, że chce na nie odpowiedzieć – zapewne aż go skręca z  pragnienia pomówienia z  kimś, kto nie zna ruin tak dobrze jak on – ale z  pewnością rozkazano mu nie udzielać mi żadnych informacji, które mogłyby wpłynąć na moje wyjaśnienia. Pytał mnie o  coś chyba co jakieś trzy metry. Wszystkie ślady naszych stóp zaznaczono i  na początek kazał mi jeszcze raz przejść tą samą drogą. Nie zobaczyłem nic nowego. Myślałem wówczas przede wszystkim o  tym, żeby skłonić Susan do powrotu do kota i  ruszyć w  dalszą drogę. W  lepszym świetle wcześniej udało mi się rozpoznać fontannę, ale poza tym nic się właściwie nie zmieniło. Nie zauważyłem wtedy, że – podobnie jak domostwa – wzniesiono ją ze spojonych laserem bloków, ale biorąc pod uwagę fakt, że prowadzącą tu drogę wycięto w  skale w  ten sam sposób, nie byłem właściwie zbytnio zaskoczony. Zdziwiłem się jednak tym, że osada była zdecydowanie mniejsza, niż nam się zdawało. Wszystkie drzwi miały tylko jakieś półtora metra wysokości, a  pokoje, do których prowadziły, wcale nie były wyższe. Otwory drzwiowe były identyczne i  umieszczono je w  tych samych miejscach, zupełnie jakby przy ich budowie wykorzystano jakiś znormalizowany sprzęt. Al-Khenil zdradził, że we wszystkich głębszych otworach odkryto ślady miedzi i  cynku, co zapewne znaczyło, że kiedyś tkwił w  nich mosiężny osprzęt. W jednym z  wielkich, niskich pomieszczeń znaleziono rzeźby częściowo pokryte sadzą. – Kto wie, może w  późniejszych czasach, gdy ulegli degeneracji, palili tam ofiary? A  może używali łojowych lampek. Tak czy inaczej, zajrzeliśmy pod sadze rentgenem. Dzięki Allahowi, że tam była. Wyciągnął plik zdjęć i  pokazał nam rzeźby, które ujawniło promieniowanie rentgenowskie. – Spójrzcie, to wygląda na układ okresowy pierwiastków, tyle że ustawiony od prawej do lewej. A  to zapewne ich system liczbowy. Najwyraźniej używali systemu sześćdziesiątkowego i  wykorzystywali go tylko jako zapis naukowy. Ten przypominający potrójną strzałę symbol prawdopodobnie stanowi odpowiednik naszego „E”. Z  całej reszty rozumiemy na razie niewiele, przynajmniej jednak próbowali dać nam klucz. – Mówił pan, że pokrywająca rzeźby sadza to... – Mówiłem, że dzięki Allahowi za to, iż się tam znalazła. Mikroskopowe badania dowiodły ponad wszelką wątpliwość, że odkładała się przez długie lata, warstwa za warstwą, i  że przez cały ten czas ani razu jej nie naruszono