Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Co? — zawołał Brake. — Za kogo pan nas uważa? Jesteśmy uczciwymi poszukiwaczami złota! Jedziemy do Idaho, gdzie odkryto nowe kopalnie kruszcu. — A ponieważ brakowało wam do tej podróży koni, więc zamieniliście się w uczciwych koniokradów! Nas nie oszukacie! — Człowieku, jeszcze słowo, a strzelę! Zapłaciliśmy za te wszystkie konie. Kupiliśmy je! — A gdzie, mój uczciwy Mr Brake? — W Omaha. — Tak. A tam nabyliście również zapas czerni do podków? Czemu oba gniadosze są tak świeże jak gdyby dopiero co wyszły ze stajni? Czemu mają czernione podkowy, podczas gdy pozostałe konie są zmęczone i chodzą w zaniedbanych pantoflach? Powiadam wam, oba rumaki jeszcze wczoraj miały innych właścicieli, a kradzież koni jest tu, na Zachodzie, karana stryczkiem. — Kłamco! Oszczerco! — ryczał Brake nachylając się po broń. — Nie, on ma słuszność! — rozległ się głos z zagajnika. Jesteście koniokradami i zostaniecie ukarani. Zastrzelimy ich, Marcinie! — Nie strzelać! zawołał Długi Davy. — Bijcie kolbami! Nie warci waszych kul! Mówiąc to uderzył kolbą Brake’a, który natychmiast runął na ziemię i stracił przytomność. Z zagajnika wyskoczyły dwie postacie: dziarski chłopak i mężczyzna. Z podniesionymi strzelbami rzucili się na rzekomych poszukiwaczy złota. Jemmy nachylił się i dwoma cięciami uwolnił Wohkadeha. Indianin zerwał się na równe nogi, skoczył na jednego z wrogów, ujął go za kark, powalił i cisnął na drugi brzeg, gdzie leżał jego nóż. Nikt nie spodziewałby się po nim takiej siły. W jednej chwili skoczył na swoją ofiarę, schwycił prawą ręką nóż, ukląkł na wrogu i lewą ręką chwycił za czub. — Help! Help! For God’s sake, help![13] — wrzeszczał przerażony biały. Wohkadeh podniósł nóż do śmiertelnego ciosu. Jego błyszczące oczy spoczęły na wykrzywionej przerażeniem twarzy wroga — i ręka z nożem opadła. — Boisz się? — zapytał. — Tak! O przebaczenia, o łaski! — Powiedz, że jesteś psem! — Chętnie, bardzo chętnie! Jestem psem! — Żyj więc we własnej hańbie. Indianin umiera odważnie i bez skargi, a ty błagasz zlitowania! Wohkadeh nie może nosić skalpu psa. Biłeś mnie, za to skóra twojej czaszki należy do mnie, ale parszywy pies nie może obrazić Indianina. Uciekaj! Wohkadeh brzydzi się tobą! Kopnął go nogą. Niebawem biały zniknął wszystkim z oczu. Wszystko odbyło się szybciej niż można opowiedzieć. Brake leżał na ziemi, trzej inni przy nim. Pozostali czym prędzej umknęli nie zabierając nawet broni. Konie pobiegły za nimi. Oba gniadosze stały spokojnie i ocierały się o plecy białych, którzy nagle wyszli z zagajnika. Chłopiec — Marcin — mógł mieć niewiele ponad szesnaście lat, ale był ponad wiek rozwinięty. Jasny odcień skóry, blond włosy, szaroniebieskie oczy świadczyły o niemieckim pochodzeniu. Głowę miał odkrytą, a na sobie miał niebieskie ubranie. Za pasem sterczał nóż, którego rękojeść była dziełem sztuki indiańskiej, a dubeltówka, którą trzymał w ręku, wydawała się dla niego zbyt ciężka. Policzki zarumieniły się na skutek walki, ale on sam pozostał tak spokojny, jak gdyby nic się nie stało. Można było sądzić, że tego rodzaju sceny były dla niego powszednią rzeczą. Zupełnie inaczej wyglądał jego towarzysz, mały, wątły człowiek o twarzy pozbawionej zarostu. Nosił indiańskie obuwie i skórzane spodnie, a do tego ciemnobłękitny frak o bufiastych rękawach i błyszczących, mosiężnych guzikach. Ten przyodziewek pochodził zapewne z czasów praprzodków. Wtedy to wyrabiano takie sukno, które miało starczyć na wieki. Wprawdzie frak był wypłowiały i w szwach zabarwiony atramentem, ale nie widać było na nim ani jednej dziurki. Takie stare ubiory spotyka się na Dzikim Zachodzie dosyć często. Na głowie nosił ogromny czarny kapelusz zwany ”Amazonką” i ozdobiony wielkim, żółtym, fałszywym strusim piórem. Przed laty ten pyszny kapelusz należał do jakiejś damy ze Wschodu, ale filuterny przypadek zapędził go na Daleki Zachód. Ponieważ niezwykle obszerne kresy chroniły przed deszczem i spiekotą, więc obecny posiadacz nie zawahał się umieścić go na głowie. Broń nieznajomego składała się ze strzelby i noża. Nie nosił nawet pasa, co świadczyło, że nie wybrał się na dalekie łowy. Chodził po tym bezkrwawym pobojowisku i przyglądał się przedmiotom pozostawionym przez wrogów ogarniętych paniką. Utykał przy tym na lewą nogę — Wohkadeh pierwszy zwrócił na to uwagę. Podszedł do niego, położył mu rękę na ramieniu i zapytał: — Czy mój starszy brat jest myśliwym, którego biali nazywają Hobble-Frankiem? Mały jegomość, nieco zaskoczony, kiwnął głową i potwierdził po angielsku. Wtedy Indianin wskazał na chłopca i zapytał: — A to jest Marcin Baumann, syn słynnego Mato-poki? Mato-poka w narzeczu Siuksów i Utahów oznacza myśliwego polującego na niedźwiedzie. — Tak — odparł zapytany. — A więc właśnie was szukam. — Nas? Czy może chcesz coś kupić? Mamy sklep i handlujemy wszystkim, czego potrzebuje myśliwy. — Nie. Przybywam do was z poselstwem. — Od kogo? Indianin obejrzał się dokoła badawczo, po czym odparł: — To nie jest odpowiednie miejsce. Przecież wasz wigwam znajduje się w pobliżu nad rzeką? — Możemy tam być za godzinę. — A więc jedźmy! Gdy usiądziemy przy waszym ognisku, powiem, co mam do powiedzenia