Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Conan zdążył kopnąć go w kolano. Mężczyzna upadł na Cymmerianina, nadziewając się na nadstawiony miecz. Conan odrzucił ciało na bok i z kocią zwinnością zerwał na równe nogi. Pokryty kurzem Stygijczyk ruszył w kierunku Conana. Uchylił się przed mieczem Cymmerianina, narzucił nań swój biały płaszcz i sądząc, że uwięził w fałdach odzienia ostrze barbarzyńcy, pchnął nożem w bok Conana z taką siłą, że ogniwa kolczugi pękły i czubek wbił się w ciało. Jednak Conan, nie zwracając uwagi na ranę i płaszcz wroga spowijający miecz, z morderczą siłą dokończył rozpoczęty ruch. Usta Stygijczyka otworzyły się z bólu, a sztylet wysunął z bezsilnej dłoni i zabrzęczał na podłodze. Conan wyrwał klingę z piersi Stygijczyka i zbliżył się do przywódcy, który wyszedł z potyczki bez szwanku. — Zapomniałeś o rycerskim honorze od czasu, gdy przepędziłem cię z twych włości, co, Baraccusie? — warknął. — Powinienem był ściąć cię zaraz po odkryciu zdrady, ale ta chwila jest równie dobra. Conan prezentował przerażający widok. Spod wgniecionego hełmu, spływała krew i pot. Jego prawy bok był czerwony, ale w oczach płonęła nieugaszona żądza mordu. Baraccus, wspominając przerażające legendy o poprzednich dokonaniach Cymmerianina, stracił całkowicie resztki odwagi. Zawirował na pięcie i czmychnął. Conan ryknął gromkim śmiechem, podrzucił w górę miecz, złapał go niczym oszczep i cisnął z rozmachem. Czub klingi przebił zbroję Baraccusa. Uciekający zdrajca runął jak długi, z mieczem wibrującym między łopatkami i strumieniem krwi bryzgającym z ust. Conan, otoczony przez martwych lub konających wrogów, odprężył się nieco, lecz po chwili poderwał go dobiegający z tyłu wrzask. Odwrócił się błyskawicznie, oczekując kolejnego ataku. W drzwiach stał gruby mężczyzna, załamujący tłuste ręce. — Och, litości, co się stało z moim pięknym domem? — lamentował z żałośnie wykrzywioną twarzą. — Wszędzie krew! Meble rozbite! Dwa kroki starczyły, by Conan stanął przed karczmarzem i przycisnął ostrze nadłamanego sztyletu do jego podbródka. — Przyłożyłeś do tego rękę, jazgoczący psie! — ryknął. — Nie zdołaliby zastawić tej pułapki bez twojej pomocy. — Miłosierdzia, panie! Grozili, że poderżną mi gardło! I chyba byłoby to lepsze od tego, co się stało! Obiecali, że wszystko przebiegnie cicho i szybko… Conan wymierzył mu policzek z taką siłą, że głowa karczmarza z hukiem uderzyła o framugę. Z kącika ust popłynęła strużka krwi. — Milcz! — warknął Conan, gdy jego gniew opadł trochę. — I ciesz się, że cię nie obdarłem ze skóry! — Tak… tak panie! — zaszlochał przerażony mężczyzna. — Teraz przynieś mi wina, zanim zetnę twój tępy łeb! I to najlepszego! I czysty materiał, bym mógł opatrzyć te zadraśnięcia. Gdy przerażony oberżysta rzucił się, by wykonać polecenia, Conan kopniakami zepchnął ciała pod ścianę i ciężko osunął się na ławę. Uderzyła go pewna myśl. Gdzie jest ta śliczna dziewczyna, od której wszystko się zaczęło? Nie było jej w gospodzie. Powrócił karczmarz dzierżący w drżących rękach omszałą butlę i cynowy puchar. Conan niecierpliwie wyrwał mu flaszę i przechylił nad wyschniętym gardłem. Kiedy cała zawartość znalazła się w żołądku, i to bez odrywania naczynia od ust, co wywołało niechętny podziw gospodarza, Conan odstawił z hukiem puste naczynie, wytarł usta skrwawionym rękawem i spojrzał na mężczyznę. — Zabijanie wysusza człowiekowi gardło — oświadczył. A teraz powiedz mi; gdzie jest dziewczyna, która towarzyszyła tym łotrom? Gruby oberżysta, zielonkawy ze strachu, przecząco potrząsnął głową. — Szlachetny panie, do dnia wczorajszego, kiedy przybyła tutaj w cudzoziemskim stroju, nigdy jej nie widziałem. Przebrała się w izbie na piętrze. Nie znam jej imienia, nic o niej nie wiem. Conan podniósł się, lekko osłabiony od ran, które zwykłego człowieka złożyłyby w łożu na kilka dni. Wyszarpując miecz z ciała Baraccusa, zagrzmiał: — Prowadź mnie do jej izby! A jeśli tam czeka następna zasadzka, twoja dusza będzie zaraz gniła w najczarniejszym kręgu piekła