Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Wżdy ja nic rządzić chcą, jeno twojego dobra pragną. Dość sią człek naśpi w pustym łożu, gdy stary. Nie wiesz, jak zimno i gorzko. - Wiem, jak zimno i gorzko... Krystyna urwała i odwróciła twarz. Stara popatrzyła na nią badaw- czo i z wahaniem zapytała: - A może ty kogo w sercu nosisz? - Ostawcie mnie! - krzyknęła Krystyna. Stara odskoczyła przerażona, że znowu wybuch wywołała, lecz Krystyna nagle zaniosła się płaczem. Zasława stała nad nią, bezradnie gładząc po ciemnych włosach. Pokiwała głową ze zrozumieniem i ci- cho westchnąwszy, wyszła. 1 Dziecię. Nie zbliżając się, widziała za chwilę, jak Krystyna przeszła do sta- jen i osiodławszy wierzchowca, wyjechała za bramę, choć dzień miał się już ku końcowi. - Znowu się zacznie - mruknęła Zasława. - Dobrze, że choć noc idzie pogodna i ciepła. Słońce istotnie zachodziło pogodnie, świat stawał się różowy i zło- ty. Pełny, jak dżdżem obmyty, księżyc wychylił się zza borów i w miarę jak przestawały się żarzyć zorze zachodu, wypierał blaski gasnącego nieba i panoszył się, skrapiając obficie srebrem płaszczy- zny stawów i bagienek i poszarpane szczyty borów. Jeno w leśnej głębi leżał półmrok, z rzadka przeszywany srebrnym grotem księży- cowego promienia, który przecisnąć się zdołał przez zazdrosną sieć listowia po to, by zgasnąć za chwilę. Na rozgrzanych bagnach wsta- wały błędne ogniki, bezsilne w księżycowej poświacie, sunęły nie- pewne i rozpływały się w nicość. - Jak moja miłość - myślała Krystyna. - Jeno mi zaświeciła, zgasła. Jedna chwila starczyć musi na całe życie. Krystyna dosiadła konia i ruszyła ku drodze. Noc taka sama jak wówczas. Wonie płyną z lasu, spokój jest, ale czuć w nim napięcie życia, które wówczas było i w niej. Łacniej wspomnieć tam, gdzie zetknęli się, nie wiedząc jesz- cze nawet kim są, a jeno czując, jak coś przemożnie pcha ich ku sobie. Puściła podjezdka w cwał, jak gdyby w pędzie dognać można było wspomnienie. Cienie drzew rozstępowały się i uciekały w tył, droga wywijała się przed nią jak szara wstęga, fałdy wzgórz kołysały nią, jak wielka fala. Gdy pęd wynosił ją na szczyt, zdarła rumaka. Przed nią widniała w mroku biała plama. Serce jej stanęło, a potem tłuc się jęło z łoskotem. Opanowała się jednak. Wspomniała, że raz już ją zwiódł ośnieżony konar. Biała pla- ma oderwała się od ciemnej ściany boru i zbliżała się. Trwało to nie- skończoność. Krystyna nie wiedziała, czy czas biegnie, czy się cofa, jednego była pewna: to Bolesław! Konie spętane zostawili przy drodze i szli, trzymając się za ręce. Żadne nie przemówiło ani słowa. Przygarnął ich i wchłonął bór: cisza i ciemność. Słońce zdążyło już obejść ziemię i las nasycał się barwą, gdy stali znów przy koniach, żegnając się. Jeszcze jeno oczu sobą nie nasycili. Chłonęli się wzajemnie wzrokiem. Twarze obojga przybladłe były w świetle wstającego dnia. Krystyna pierwsza przykryła oczy długimi rzęsami. - Nie spoczniecie u mnie? - zapytała nieśmiało. Zaśmiał się gorzko: - Spocząłem przy tobie. Teraz trud mnie czeka. - Koń się zmarnuje. Pieszczotliwym ruchem gładziła, białą dłonią o długich palcach, mleczną grzywę klaczy. Nie śmiała pogładzić jasnych kędziorów Bo- lesława, na które właśnie upadł pierwszy promień wschodzącego słońca. W trzeźwym świetle dziennym znowu był księciem. Jednako dumny i wyniosły w szczęściu i w bólu. Dociągnął popręgów i sko- czył w siodło. Patrzył jeszcze na Krystynę z wysokości. - Sam będę dbał o klacz, jeno teraz musi mnie jeszcze donieść do Krakowa. Twoja była i zda mi się, że jeno ona może nosić mnie ku tobie. Poklepał po karku klacz, która zarżała cicho. Krystyna podniosła promieniste oczy. Przyniesie was znowu skoro? - zapytała. Bolesław spochmurniał. Dopiero teraz uświadomił sobie, że żegnają się na długo. - Nie wiem - odparł. - Ale ty wiedz jedno: nie ma dla mnie innej krom ciebie niewiasty. Zawrócił w miejscu i trąciwszy konia, ruszył cwałem. Jej oczy po- biegły za nim, póki nie zniknął na zakręcie. - Mój! - szepnęła. Ujęła konia za uzdę i szła ku domowi. Nie spieszno jej było zoba- czyć ludzi. Po raz pierwszy od wyjazdu do Kijowa zbierać jęła kwia- ty, całe wielkie naręcze wonnych, wiosennych kwiatów. CHYBIONE ROZJEMSTWO B olesław niechętnie wyjeżdżał do Merseburga. Znowu oddala się spotkanie z Krystyną. Wiosnę spędził na pomorskiej wy- prawie, gdzie krwawo dał się we znaki trzymającym się upar- cie pogaństwa książętom, którzy niepomni na dawne związki, z każ- dej sposobności korzystali, by najechać Bolesławowe ziemie. Uzuchwalała ich długa jego nieobecność i oparcie, jakie znajdywali w Prusakach i polskich zbiegach, których namnożyło się dużo. Nowo- ści, jakie w krakowskiej diecezji wprowadził Stanisław, a za jego wzorem duchowieństwo w innych diecezjach, i ucisk oraz nadużycia wielmożów, skłaniały łazęgów, a nawet kmieci, by dawnej wolności między poganami szukać. Bolesław, który przez długą nieobecność wyszedł ze spraw krajowych, nie mógł sobie zdać sprawy; dlaczego ninic burzyć się zaczyna lud, w początkach jego panowania nie szczę- dzący, jak ojcu, objawów przywiązania. Ze zwykłą porywczością mścił się na zbiegach i tych, którzy dawali im schronienie. Gdy sam wojował na Pomorzu, wojewoda Michał siły zbierał na morawskiej granicy, gdzie walki nie ustawały prawic od czasu, kiedy Bolesław na Ruś wyruszył. I Wratysław chciał jego nieobecność wy- korzystać