Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
.. obawa. Lęk, że zanim zacznę działać, obaj traperzy wykonają swój zamiar. Żywiłem wątpliwość, czy koniecznym warunkiem udania się ich przestępczego zamiaru było wyprowadzenie Deena i jego gromadki w bezludne, górskie wąwozy. Czy wobec takiej wątpliwości nie powinienem go już teraz ostrzec? Napomknąłem o tym Nortonowi. Stanowczo mi odradził. — Nie uwierzy. Zapyta, skąd pan o tym wie. Kto odkrył tajemnicę rzekomego złota? I cóż wtedy? Opowie pan o wszystkim? — Nie mogę tak postąpić. — A więc uprzedzenie Deena o niebezpieczeństwie minie się z celem, a nawet może jego sytuację, a naszą również, jeszcze pogorszyć. — Przypuszcza pan, że zwierzy się ze wszystkiego tym traperom? — Właśnie tak sądzę. — Wobec tego spróbuję porozmawiać z Elly Gardy. — Popróbować można, byle ostrożnie. Jednak... ta Elly nie wygląda na poważną osobę i dlatego wątpię, aby coś pan w ten sposób osiągnął. Na tym stanęło. Ba, lecz spotkać się z Elly, bez zwrócenia czyjejś uwagi, nie było sprawą łatwą. Miałem nadzieję, że szwagierka Deena zjawi się któregoś południa w naszym obozowisku. Z wodna to była nadzieja. Tylko Stone przychodził z regularnością zegarka, zawsze pod zachód słońca, ale wiadomości, które przynosił, były bardzo skąpe. Tak mijały dni, jeden podobny do drugiego. Nic się nie działo poza tym, że — jak stwierdziłem — Norton zaniechał przy byle okazji udzielania mi zbawiennych rad. Widać przestał mnie już uważać za stuprocentowego greenhorna. Wreszcie któregoś wieczoru Stone przyszedł z informacją, że „towarzystwo" o świcie wyrusza na polowanie. — Z kobietami? — zapytałem. — Nie. Tylko Deen, Scudder i tamtych dwu. — Ciebie nie zabierają? — Deen kazał mi pilnować obozu — odpowiedział ponuro. — Oni na pewno skorzystają z okazji — wyznał — i obsmarują mnie przed Deenem. — Już ci tłumaczyłem, Lewis, że nie postąpią w ten sposób z obawy przed konfrontacją. — Jak pan powiedział? Konfro... — Konfrontacją. To taki termin sądowy, określa jednoczesne przesłuchanie dwu osób w wypadku, gdy każda z nich twierdzi coś wręcz przeciwnego. — Rozumiem, ale myślę, że Deen raczej im uwierzy niż mnie. Oni go zupełnie opętali. — Wie pan co, doktorze — wtrącił się Norton — a gdyby tak wybrać się na polowanie, oczywiście, od- dzielnie? Bizonia pieczeń już się skończyła, antylopę właśnie dojadamy, a na smażony boczek jakoś nie mam chęci. Od dwu dni obserwuję tropy na prerii. Gdyby tak spróbować? — Można. Szkoda, że pan nie wpadł na ten pomysł wczoraj. Dwie grupy myśliwych będą sobie wzajemnie przeszkadzać. — Wstaniemy wcześniej, pójdziemy dalej. Kiedy Stone się pożegnał, zagadnąłem handlarza: — Chce pan ich mieć na oku? — Ależ nie! Ani Deenowi, ani Scudderowi nie może teraz nic grozić. To tylko moja myśliwska żyłka tak mnie gna. Zjedliśmy resztkę zapasów mięsa, po czym szybko wymościłem sobie leże. Wiedziałem bowiem, że Nortona „wcześniej" mogło tylko oznaczać czas na wiele godzin przed świtem. Chciałem się wyspać. Wylosowałem ostatnią wartę, i kiedy Hal mnie obudził, gwiazdy świeciły na niebie. Zerwałem się sądząc, że grozi nam niebezpieczeństwo, i dopiero po chwili uprzytomniłem sobie, że to moja kolejka czuwania. Nie trwała jednak długo. Niezmordowany Hal nie położył się. Rozdmuchał żar w ognisku i zagotował kawę. Po czym zbudził Nortona. Wypiliśmy po kubku wrzątku, wzięli broń, naboje i ruszyli w kierunku rzeki. Czułem wilgoć unoszącą się w powietrzu. Chyba mgła, bo co pewien czas czyniło się tak przeraźliwie ciemno, że traciłem z oczu idącą przede mną czarną sylwetkę Nortona. Później zbudził się łagodny wietrzyk i pojaśniało, ale na krótko. Prawdopodobnie wiatr pędził mgłę gęstymi falami, a gdy się w taką falę wkroczyło, widoczność spadała do zera. Nie odzywałem się. Skupiłem uwagę na postaci mego towarzysza, starając się dotrzymać mu kroku i nie zgubić w tej ciemnicy. Na szczęście jego buty lekko skrzypiały — gdy zawodził wzrok, ratował mnie słuch. Musieliśmy przewędrować szmat drogi, zanim Norton zatrzymał się, i to tak nagle, że o mało na niego nie wpadłem. — Doktorze — zaszeptał — proszę mi podać rękę. Zejście jest nieco strome. Jak on mógł widzieć w tych ciemnościach strome zejście, nie mam pojęcia. Ja nic nie dostrzegałem, ani na prawo, ani na lewo, ani przed sobą. Handlarz ujął mnie pod ramię. Poczęliśmy schodzić. Zaszeleściły krzaki, nogą zawadziłem o korzeń i mało nie upadłem. Ta niewygodna wędrówka szybko się jednak zakończyła. — To tu — zaszeptał Norton przystając. — Siadamy. Pociągnął mnie ku ziemi między wilgotne witki i jakieś grubsze, stawiające opór gałęzie. Najpierw kucnąłem, później ukląkłem, wreszcie siadłem. — Bardzo ciemno — zauważyłem. — Wszystko przez mgłę. Myślę, że za jakąś godzinkę nieco się rozjaśni. Tak więc tkwiliśmy w wilgotnej i zimnej czerni, co uznałem za niezbyt udany początek polowania. — Przybyliśmy za wcześnie — mruknąłem do Nor-tona. — I za godzinę nie rozjaśni się. Brr... ależ chłodno. — Lepiej za wcześnie niż za późno. Musieliśmy wy- przedzić Deena