Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Co kilkanaście kroków w ścianach znajdowały się metalowe uchwyty z łuczywami. Korytarz ciągnął się daleko w obu kierunkach i mimo długiego namysłu Cymmerianin nie potrafił powiedzieć, w którą stronę powinien się udać. Po namyśle skręcił w lewo, a następnie minął kilka odnóg korytarzy. To potwierdziło jego przypuszczenia, że zmierzał we właściwym kierunku. Ten tunel bowiem wydawał się dużo dłuższy i szerszy od pozostałych oraz nieznacznie piął się w górę. Od czasu do czasu czuł wibracje podłoża, jak podczas łagodnego trzęsienia ziemi, ale nie były one silne i Conan bez trudu utrzymał się na nogach. Po pewnym czasie dotarł do miejsca, w którym tunel przechodził w rozległą, wyciosaną w skale komnatę, tak olbrzymią, że blask migocących pochodni nie oświetlał wysoko sklepionego sufitu, a ściany znajdowały się w tak dużej od siebie odległości, że zawieszone na nich łuczywa przypominały drobne świeczki. Cymmerianin postanowił, że nie będzie dalej wędrować po ciemku. Cofnął się o kilka kroków i sięgnął po jedną z umieszczonych na ścianie pochodni. Jego palce dotknęły drewna i w tej samej chwili barbarzyńca ujrzał migocące światło innego łuczywa zmierzające korytarzem w jego stronę. Cofnął dłoń i wślizgnąwszy się do pieczary, ukrył się wśród głębokich cieni. Uniósł miecz do ciosu. Nadeszła postać odziana w czarną szatę. Kaptur miała nasunięty tak głęboko, że nie sposób było dostrzec jej twarzy. Przystawała od czasu do czasu. Conan zauważył, że człowiek ów, jeśli to był człowiek, wymieniał wypalone łuczywa na nowe, wyjmując je z pokaźnego worka zawieszonego na plecach. Istota ta przystawała na chwilę i zapaliwszy nową pochodnię, ruszała dalej. W pierwszej chwili Conan chciał skrócić zakapturzonego sługę o głowę, jednak coś w sposobie, w jaki się poruszał, wydawało się bystrookiemu Cymmerianinowi złe, niewłaściwe, wręcz plugawe. Nie ulegało wątpliwości, że słudzy ciemnego maga byli dziełem złych mocy. Młody Cymmerianin wślizgnął się głębiej w mroczne objęcia pieczary. Mógł zabić czarno odzianą postać. Z drugiej jednak strony mógł ją oszczędzić i podążyć jej śladem. Potrzebował przewodnika. Zakapturzona postać minęła go, sunąc wolno przez olbrzymią komnatę. Conan bezszelestnie jak cień podążył w ślad za nią. Prowadzona przez zaczarowanego przewodnika Djuwula maszerowała pnącym się nieznacznie ku górze korytarzem wykutym w trzewiach góry. Oprócz zaklęcia, którym opanowała umysł istoty w kapturze, z obawy przed wykryciem nie odważyła się użyć żadnych innych czarów. Stwór został opanowany na zewnątrz góry, a wiedźma rzuciła zaklęcie szybko i sprawnie, tak by Sowartus nie zdołał go wyczuć. Choć bardzo chciała użyć zaklęcia lokalizującego, wykorzystując miecz i odzienie Cymmerianina, nie odważyła się tego uczynić. Wiedziała, że barbarzyńca jest w zamku i krąży wśród jego korytarzy. Woń stworów w czarnych szatach uraziła czułe nozdrza pantery sunącej po kamiennym gruncie, niewidocznej dzięki cieniom i barwie swej sierści. To były plugawe, nieludzkie i niezbyt rozgarnięte istoty. Tuzin stworzeń w czarnych szatach stał na straży wewnątrz jaskini. Ich uzbrojenie stanowiły włócznie o ostrzach długości męskiego ramienia. Niewątpliwie broń ta obłożona była specjalnymi zaklęciami niebezpiecznymi nawet dla zmiennokształtnych. Jednakże nie można zabić tego, czego się nie widzi. Drapieżnik posiadający zwinność wielkiego kota i ludzki spryt miał nad tymi istotami znaczną przewagę. Lemparius niepostrzeżenie minął tuzin strażników. Żaden z nich nie zdołał go usłyszeć ani zobaczyć. Kiedy pantera minęła obszar, gdzie królowała woń zakapturzonych istot, poczuła zapach perfum wiedźmy. Djuwula podążała tropem barbarzyńcy, zatem on również musiał być gdzieś tutaj… XX Zakapturzona istota poruszała się jak automat i Conan zdał sobie sprawę, że szansę, aby go zauważyła, są niewielkie. W ogóle nie oglądała się za siebie. Barbarzyńca był ze swej strony pod wrażeniem ogromu labiryntu, którym wędrował. Stworzenie go musiało zająć setki lat lub być może użyto do tego potężnych czarów. Conan wolał nie zastanawiać się dłużej nad drugą możliwością. Podążając za zapalaczem łuczyw, Cymmerianin zwrócił uwagę, że wolno, acz nieuchronnie pną się pod górę. Conan miał tylko nadzieję, że odnajdzie Kinnę, Eldię oraz ich rodzeństwo, zanim będzie za późno. W oddali zapłonęło jaśniejsze światło i Cymmerianin nieznacznie zwolnił. Nie chciał stracić swojego przewodnika, ale nie chciał również, by go zauważono. Przynajmniej na razie. W granicie wykuta była kolejna komnata, doskonale oświetlona umieszczonymi w ścianach pochodniami i grubymi czarnymi świecami, osadzonymi w kandelabrze wielkości rosłego mężczyzny. Zakapturzona postać zatrzymała się na środku sali. Prócz niej znajdowały się tu jeszcze dwie postacie w kapturach, te jednak miast pochodni dzierżyły włócznie o długich ostrzach. Cała trójka sprawiała wrażenie, jakby rozmawiała, ale nawet czujny słuch Conana nie wychwycił ani jednego słowa. Podążanie za przewodnikiem oznaczało konieczność minięcia uzbrojonych strażników. Z pewnością nie obyłoby się przy tym bez hałasu i przewodnik zostałby ostrzeżony. Conan, wyjrzawszy zza rogu, obejrzał wnętrze komnaty