Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Jeden, wielki i chudy, stał, machał rękami i krzyczał z wielkim uradowaniem. Drugi, rozparty na zydlu, huczał śmiechem i dudnił słowami, aż mu podskakiwał brzuch ogromny jak bęben. Jakby z owego brzucha te głosy się dobywały. A trzeci z owych panów siedział pochylony nad stołem. Łokcie wsparł na kolanach, dłonie zwisały mu w dół. I głowa też mu bezsilnie opadła, a siwe wąsy wyglądały jak uwiędłe. Pawliczek domyślił się, że to ów przegrany Ciaputyński. Grubas wy dudnił: — A może waszeć chcesz się odegrać? Rad byś odzyskać swe majętności? Stawiaj talara! Gramy dalej! Tamten uniósł nieco głowę: — A cóż postawię, mości Hulatycki, kiedy ani talara w sakiewce nie mam? I cóż waszmość chcesz jeszcze wygrać? Talara? Gruby sięgnął po gąsiorek, co stał obok, nalał trunku do kielicha, wypił duszkiem i sapnął: — Córki masz jeszcze. Ten chudy napił się też i wrzasnął: — I ja będę grał o córkę do wyboru! A ów smętny Ciaputyński wstał, uniósł głowę i ozwał się twardo: — Nie! Córki to nie kolasa ani konie! Dziękuję waćpanom za grę i za przegraną! — A to idź do diabła! — huknął grubas. Pawliczek rozwarł nagle uchylone drzwi. Wszedł do izby. 104 Wszyscy trzej cofnęli się z wielkim przerażeniem: — Diabeł! — wrzasnęli ci dwaj, chudy i gruby. Pawliczek nie zdziwił się. Przecie niejeden raz ludzie już uciekali przed nim jak przed czartem. A teraz był nawet rad z tego. Wyciągnął z kieszeni owego talara, którego mu dał Lucyper: — Bierzcie to, panie — odezwał się do imć Ciaputynskiego. — Chcieli, abyś z talarem zaczynał grę na nowo. Zaczynaj! Dawajcie karty, wielmożni! Przegrasz talara, gra się zakończy. Ale możesz też wygrać z powrotem kolasę, rumaki i majętności — jeśli ci się poszczęści. Wszyscy trzej milczeli, przerażeni i zaskoczeni. Zaczęli posłusznie grę na nowo. Bladzi, milczący, rękami dygocącymi kładli karty na stół, a spod oka spoglądali lękliwie na Pawliczka. Panu Ciaputyńskiemu szczęściło się. Wygrał swoją kolasę, wygrał konie, a wreszcie odzyskał stracone posiadłości. I wtedy podniósł głowę, podkręcił wąsa i ozwał się ochoczo: — Gramy dalej, panowie bracia! Zobaczymy, kto kogo teraz puści z torbami! Pawliczek podniósł rękę: — Dość tego będzie! Teraz ja gadam: idźcie do diabła! Ale już! A wy zostańcie, panie — przytrzymał za łokieć imć Ciaputynskiego. Chudy wyskoczył za drzwi, gruby wytoczył się za nim. A Ciaputyński spojrzał trwożliwie na Pawliczka i zapytał: — Co chcesz za to, żeś mnie wyratował? Na duszę moją dybiesz? — Nie. Oddajcie mi, panie, talara, bo więcej nie mam. A diabłem nie jestem, chociaż ludzi straszę. Nie strzygłem się i nie myłem, bo przez siedem lat siedziałem... zaklęty w puszczy. 105 ¦fc ¦ Przecie nijak nie mógł się przyznać, że był na służbie u Lucype-ra. Wstyd mu było, że tak się dał omamić. Pan Ciaputyński bardzo rad zwrócił mu talara, dołożył jeszcze kilka z tych, co odegrał, i zapytał życzliwie: — Jakże ci się mam odwdzięczyć za to, żeś mi uratował wszystko, co mam? — Ożenić bym się pragnął, panie. Młody jeszcze jestem, choć tak obrośnięty i zapaskudzony, że trudno poznać, jaki mój wygląd prawdziwy. — Ożenić się chcesz? Czego ja bym dla ciebie nie zrobił! Wybierzesz sobie jedną z moich trzech córek. Objął go ramieniem i zaprowadził jak przyjaciela do swej kolasy. Stangret na koźle patrzył przelękniony, że to pan jego z diabłem za pan brat przestaje. Na wszelki wypadek przeżegnał się pobożnie. A w kolasie imć Ciaputyński wypytywał Pawliczka, jak i co. Pawliczkowi kłamstwo było przeciwne — ale bał się prawdą życzliwego pana odstraszyć. Przysięgał tylko na zdrowie swoje, a nawet życie, że jeżeli tylko zechce go jakaś panna ze dworu, to od razu wolno mu będzie ostrzyc się i wyszorować do czysta, i ukazać się młodym a dosyć urodziwym. O zarobionych w piekle dukatach nie wspominał panu Ciapu-tyńskiemu. Nie bardzo dowierzał Lucyperowi, czy słowa dotrzyma i na jego wesele z wozem dukatów przybędzie. Jechali tak, jechali, godzinę i dwie, a może dłużej — aż dojechali. Pod koniec podróży pan Ciaputyński gadał niewiele. Wieczór już nastał, dzień był ciężki — należało od razu po wieczerzy pójść pod pierzynę i wyspać się. 106 : n i Jutro by można zacząć z córkami rozmowy. Zechce też która tego zbawcę obrośniętego i brudnego, podobnego do diabła? Ale ów tak zapaskudzony... Jak go spać położyć?... Do czystej pościeli w komnacie gościnnej?... Niechby nawet... Ale pan Ciaputyński był owdowiały od lat wielu, a rządy we dworze sprawowała panna Honorata, sroga gospodyni. Wiekowa to była imościanka, ale dziarska i nie znosząca niczyjego sprzeciwu. Nie należy się spodziewać, aby się dało uzyskać zgodę na wpuszczenie takiego smotrucha do czystej pościeli. Wzdychał tedy pan Ciaputyński. Bo i do wieczerzy jak taki zasiądzie? A oporządzić może się — jak powiada — dopiero wtedy, gdy mu któraś z córek małżeństwo przyobieca. Lecz jeśli nie zgodzi się żadna? No... trudno zmuszać. Małżeństwo musi być z dobrawoli... Cóż tedy można uczynić innego, niż kieską złota owego zbawcę wynagrodzić, a w izbie czeladnej położyć na słomie, nakarmiwszy przedtem jak należy. Zanim kolasa stanęła przed gankiem dworu — imć Ciaputyński wiedział już, co robić: trzeba od razu przystąpić do sprawy. Weszli do obszernej sieni. Tam Pawliczek miał zaczekać — a pan domu poszedł na pokoje z córkami pogadać. Zaś wchodzić do sieni wszystkim zabronił. Znalazł nawet jakiś sposób na imościankę Honoratę. Pawliczek siedział na zydlu i czekał. Na kominku pryskał ogień, jako że wieczór był chłodny. Ten ogień i czerwone błyski, co skakały po ścianach, przypomniały Pawliczkowi siedem lat służby w piekle