Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Wziąłem jako wzór. - A czyje? - pytam. - Od kogo dostałeś? - Od Piotra - mówi po pauzie i natychmiast, z entuzjazmem: - Żebyś ty widział, co on wyrabia z gliną! Dziewczyna to jeszcze nic! Robi takie cuda, że człowiekowi oko bieleje! Domyślam się, o jakim Piotrze mowa. Chodzi o Piotra Gorazdowskiego, syna pana mecenasa. To ten, który stał w muszli naprzeciwko Munia. Uśmiecham się, trącam go łokciem w ramię. - Frajerze - mówię - i czego ty się rumienisz jak panienka z dobrego domu? Sztuka ponad wszystko! Czy Piotr nie zechciałby przejść do naszej paczki? Możemy go przyjąć razem z Marcinem. - Wygłupiasz się... - bąka Munio. - Wcale nie! - protestuję. - Zastanawiam się natomiast nad kandydaturą Gicza. Tutaj budzą się pewne wątpliwości, nie uważasz? - Wygłupiasz się - powtarza Munio, wydobywając z cebrzyka grudę gliny i formując ją w gruby, krótki walec. - Ale tam, nad rzeką... - Co - pytam - nad rzeką? - Przy taczkach... Widziałem, jak gadaliście ze sobą. Ty się śmiałeś i on też. - Śmiać się nie wolno? - pytam ironicznie. - Wyglądaliście jak kumple... - mruczy Munio, zajęty przekształcaniem walca w coś, co przypomina ludzką figurę. - Nie zasuwaj bomb. Chciałem powiedzieć to ostro, z drwiną, pogardliwie. Ale nie wyszło. Zabrzmiało tak jakoś nijako, bez siły. Biorę z półki tańczącą dziewczynę, obracam w dłoniach, na bandażu zostają żółte ślady. Ma talent ten Gorazdowski! - A Marcin? - pyta Munio. - Marcin - mówię - to co innego. W zasadzie nic nie mam przeciwko niemu. I chyba nigdy nie miałem. - Nie miałeś? - uśmiecha się Munio. - Ty - mówię, daremnie walcząc z uśmiechem - tylko uważaj! Gdybym nie miał chorych rąk, oberwałbyś w szczękę! - Gdybyś nie miał chorych rąk, siedziałbym cichutko jak trusia - mówi żartobliwie Munio. - Idziesz jutro na defiladę? Zbiórka o dziewiątej trzydzieści, przez radio ogłaszano. - Nie idę na defiladę. Munio jest zdziwiony. Kładzie na desce nie dokończoną sylwetkę i patrzy na winie okrągłymi oczyma. - Nie idziesz na defiladę?! Chyba żartujesz, Luty... - Nie idę - powtarzam- Mam jutro do załatwienia coś bardzo ważnego. - Jutro? Co można mieć jutro do załatwienia? - Jak będziesz za dużo wiedział, szybko się zestarzejesz - mówię i uśmiecham się tajemniczo, a zarazem z niemożliwą do zamaskowania dumą. - Jutro czeka nas piękny dzień. - Jasne - zgadza się Munio - ale tym bardziej nie rozumiem... - Na razie nie musisz - znowu trącam go w ramię i wybiegam z szopy w jaskrawe lipcowe słońce, które zdążyło już wysuszyć ślady słotnych dni. Jak to będzie? Nie wiem, nie mam odwagi sobie) wyobrazić. Już tylko jeden dzień, kilkadziesiąt godzin... Która to Ich wyprawa na przestrzeni wieków? Setna? Tysięczna? Zapewne nie przypuszczają, jak bliski jest moment, kiedy usłyszą nasz głos, nasze wezwanie. Któryś z Nich będzie dyżurował przy aparaturze odbiorczej, która nigdy jeszcze nie wydała dźwięku. Może będą akurat rozważać potrzebę powrotu, uznają, że nie ma sensu dłużej czekać - i wtedy nagle... Dyżurny wbiegnie do kabiny Dowództwa i zawoła: "Jest! Jest sygnał, Ziemia się odezwała! Wzywają nas!..." "Kto wzywa?" - zapyta Dowódca. "Nadają January Bosztirko i Lutosław Regut" - odpowie Dyżurny. "Nareszcie! - westchnie z ulgą Dowódca. - Tym razem wyprawę wieńczy sukces. Ziemia dojrzała do nawiązania z nami kontaktu". - Śpisz? Do pokoju zagląda Kama. Przekręcam włącznik, pokój zalewa mleczne, łagodne światło. Siadam na tapczanie i uśmiecham się radośnie do Kamy. Muszę wyglądać głupio z tym bezsensownym uśmiechem, bo Kama unosi brwi i mruga długimi, zakręconymi ku górze, ciemnymi rzęsami. - Musiałeś mieć fajny sen, Luty. Przepraszam, że cię obudziłam. - Wcale nie spałem - mówię. - Po prostu wyobrażałem sobie różne miłe rzeczy. Siadaj, Kama. - Miałeś przyjść do mamy na opatrunek. - Kama wskazuje na moje obandażowane dłonie. - Bolą? - Ani trochę - uśmiecham się. - Można już zdjąć te szmatki. - O tym zadecyduje mamusia - mówi surowo Kama. - Co robisz pojutrze przed południem? Pojutrze!... Ona się nawet nie domyśla, co mogę robić pojutrze przed południem... Mogę... Nie, nawet nie .chcę o tym myśleć! - Nic szczególnego - mówię. - Jeszcze nie zaplanowałem. - To nie planuj - mówi Kama. - Dlaczego? - pytam. - Nie mogę ci jeszcze powiedzieć. - Teraz Kama uśmiecha się tajemniczo. - Ale nie planuj. Być może pojutrze czeka cię wielkie życiowe wydarzenie. Truchleję. Co to ma znaczyć?... Nonsens, Kama nie może mieć o niczym pojęcia. - W jakim znaczeniu? - sonduję. - Dosłownym - mówi Kama. - W sensie niezwykłego przeżycia. Nic ci więcej nie powiem. Niemożliwe, żeby się dowiedziała czegoś od Sinobrodego: ledwo go zna, korzysta z innej wypożyczalni. Marcin? Nawet jemu Sinobrody by nie powiedział, to wykluczone. Może odkryła schowek na strychu? Zobaczyła Aparat? Nie. Wejście do schowka jest zamaskowane, byłem tam zaledwie przed godziną, zauważyłbym ślad czyjejś obecności. To także odpada. - Nieładnie - mruczę. - Mam prawo wiedzieć, co mnie czeka. - Chodzi w końcu o moje przeżycie, wolno mi więc... Kama śmieje się głośno, szczerząc porcelanowe, lśniące ząbki. Takich zębów może jej pozazdrościć każda aktorka. W ogóle Kama wygląda bardzo ładnie i ma talent aktorski - bierze udział w szkolnym kółku dramatycznym, grała już w kilku przedstawieniach, doskonale wypadła - gdyby nie interesowała się muzyką, na pewno mogłaby występować w filmach. - Nic ci nie powiem - powtarza śmiejąc się. - Nie bądź taki ciekawski. Chodź, mama czeka na ciebie. Zeskakuję z tapczanu i w tym momencie rozlega się dzwonek do drzwi. Otwieram. Marcin delikatnie dotyka mojej opatulonej dłoni. - Jak rany bitewne? - pyta, wchodząc do pokoju. - Moje już przysychają. Mięśnie za to płaczą jak na pogrzebie, ledwo się ruszam. - Masz? - pyta Kama zrywając się z krzesła, - Wyobraź sobie, że... - Marcin zawiesza głos, robi smutną minę. - Że... tak. - To cudnie! - Kama klaszcze w dłonie. - Trzy? - Trzy - potwierdza Marcin. - Ale dla kogo ten trzeci? - Dla niego - Kama wskazuje na mnie. Marcin wygląda na odrobinę zdziwionego. Przypatruje mi się, przechylając głowę. - Nie wiedziałem, że... - urywa. - Że co? - pytam. - O co, u diabła, chodzi?! - Nie klnij - mówi Kama. - O co chodzi, do stu tysięcy aniołów?! - Mam ochotę wytargać Kamę za włosy. - Powiesz mi wreszcie? - Powiem - mówi Kama. - Marcin zdobył trzy bilety na poranek symfoniczny. Będzie grała Wielka Orkiestra z Londynu. No i co? Czy nie mówiłam, żę czeka cię niezwykłe przeżycie? Wkładam białą koszulę i odświętne ubranie z ciemnozielonego tropiku. Co parę sekund spoglądam na zegar. Jeszcze pół godziny. Jeszcze kwadrans. Dziesięć minut. Osiem. Cztery. Już tylko dwie. Wybiegam przed dom, na ulicę. Jest pusta