Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Kęsa też była mężatką. Czy, za podobne przewiny, chciałaby i umiała skazać kogoś na taką torturę? Zapytała siebie o to, ale nie odpowiedziała. Przerażała ją jednak myśl, że kobieta, która na to pytanie od- powiedziała twierdząco, jest teraz władczynią Wiecznego Cesar- stwa. Okrutnica pławiąca się we władzy. Chociaż — czy na pewno? Ta rzekoma okrutnica chyba jed- nak czegoś żałowała, może coś zrozumiała? Popełniła czyn, który uznała za potrzebny i słuszny, lecz po latach cofnęła decyzję, bo doszła do wniosku, że tak trzeba. Zgodziła się, by ktoś ujrzał w niej okrutnicę... To dowodziło odwagi. Może skruchy, poczu- cia winy, wyrzutów sumienia?... Albo tego, że cesarzowej nie zależało na opinii maluczkich. Nieśmiertelny stary grajek miał u swoich stóp zbutwiałe szcząt- ki jakiegoś instrumentu. Nie oddychał, był zimny, wyglądał jak martwy. Ale nie mógł być martwy - bo ciało nie nosiło żadnych znamion rozkładu. Jeśli umarł, to najwyżej tego ranka. Nie, trwał zamurowany w ściennej niszy od lat. Może w ten sposób, gasząc zmysły i przejawy życia, Pasma Szerni obroniły żywy symbol Przyczyny przed szaleństwem? Czy Wiedzący miał wkrótce zmartwychwstać? Świecąc pochodnią, Kęsa wycofała się z ponurej sali, wracając na zalany wodą korytarz. Należało myśleć nie o martwych, czy nawet nieśmiertelnych, lecz o żywych. Była to myśl, która napełniła ją nagłym lękiem. Uświadomiła sobie, że w tych ciasnych, chyba niezbyt rozległych podziemiach, jest... jedyną naprawdę żywą istotą. Mąż, przyjaciele, sprzymie- rzeńcy - wszyscy zostali na górze. Kto tutaj oprócz niej?... Nie- śmiertelny, ale trupio zimny starzec; martwa kobieta, przywró- cona do życia za sprawą sił potężnego Przedmiotu... I żywy trup Moldorn, mający przed sobą najwyżej kilka dni. Następne drzwi były zamknięte. Ostatnie, na końcu koryta- rza, też. - Moldornie, przecież... — powiedziała głośno. - Czy napraw- dę mam wrócić po lewar albo topór i rąbać wiekowe drewno? Chyba nie z pragnienia, by to ujrzeć, czekasz tutaj? I tak wejdę, więc najlepiej po prostu wpuść mnie. Czekała, ale drzwi się nie otwarły. Nie nadeszła żadna odpo- wiedź. Przyjęta przywykła stosować zawsze najprostsze środki, bo tak było słusznie — więc rzeczywiście zawróciła po topór. Ale nagle zdała sobie sprawę, że akurat w tej sytuacji śmieszne jest rąbanie nabijanych ćwiekami wierzei, a co innego nie. Odwró- ciła się z powrotem, wgniotła je w futrynę i wyrwała z zawiasów. Pęknięte na pół, przewróciły się na podłogę małej izby, w której były tylko dwie ławki i zagracony stół. Przeszła po szczątkach drzwi. Zobaczyła jeszcze jedne, tym razem otwarte. Następna izba, bardzo duża, a mimo to nieźle oświetlona, była salą tortur. Przyjętą przeszył dreszcz zgrozy i obrzydze- nia. Oba uczucia wzmogły się, gdy wyszło na jaw, że wstrętne narzędzia i ohydne sprzęty używane są... zgodnie z przezna- czeniem. Brzemienna Ridareta leżała na drewnianym stole, którego blat można było przechylić, a nawet postawić pionowo. Przy- mocowano ją do niego za pomocą żelaznych bransolet, które skuwały jednak tylko lewą nogę i prawą rękę. Drugiej nogi nie miała, a z lewego ramienia nie zostało zupełnie nic, zaś szczątki leżące pod stołem wskazywały, że odejmowano jej to ramię po kawałku, rozdzielając kolejne stawy aż do ostatniego barkowe- go. Rozgniatając wargi i wyłamując zęby, wtłoczono jej w usta coś, co było chyba drewnianą kulą, niemożliwą do wypchnięcia językiem. Na stole pozostał żywy strzęp człowieka; strzęp be- stialsko okaleczony, a jednocześnie... zdrowy. Zabliźnione rany wyglądały na stare. Było coś potwornego w kalekiej, niewia- rygodnie cichej i spokojnej kobiecie, w której łonie wzbierało nowe życie. Albo chociaż - istnienie, jeśli nawet nie było praw- dziwym życiem. * Nie mogę uwierzyć, że to zrobił... Nie mogę. * A jednak mogłem i zrobiłem, Keso. Moldorn nigdzie się nie schował. Po prostu siedział na sze- rokim zydlu pod ścianą, nieruchomy w swoim długim burym płaszczu, podobny do jeszcze jednej skrzyni, może kolejnych dy- bów, których tak wiele tutaj stało i leżało. Nie zobaczyła go od razu, bo nie mogła oderwać wzroku od potworności na stole. * W imię czego? Powiedz mi, wytłumacz - zażądała, oddy- chając głęboko, bo nachodziły ją mdłości. - Proszę. Chcę wie- dzieć, w imię czego, w imię jakich chorych racji... ktoś, kto ma się za mędrca, popełnia taki czyn? * W imię sprawiedliwości, wasza godność. Przyznam, zanim to powiesz: tak, jestem sędzią i katem. Przyjąłem te obowiązki, gdy wielu innych się uchyliło. * Dlaczego je przyjąłeś? * Bo sędziowie są potrzebni. Kat też. Bo sądzenie przynosi ulgę mojemu sumieniu, a wymierzanie słusznej kary sprawia radość. * Radość?... - Znowu poczuła dreszcz