Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

No —jeszcze po jednym. Ja wszystko rozumiem. Niech pan nas doceni, obywatelu Kwaśny! Dobra robota nie jest nigdy zła. Za oknem, wysoko, warczy samolot, w dole dzwonią tramwaje. Warszawo, ty moja Warszawo... 13 Planowy odwrót, czyli odjazd w czasie ...tyś treścią mych marzeń i snów. Taka była Piosenka o mojej Warszawie niejakiego Harrisa, modna w gruzach stolicy po Powstaniu i oficjalnie zwanym Wyzwoleniu. Dolenc w Meksyku i w Stanach nieraz myślał o tej piosence, zadając sobie pytanie, czy rzeczywiście Warszawa jest treścią jego marzeń. Diana twierdziła, że na pewno tak, oczywiście mówiła z utajoną przy-ganą, Dolenc jednak wiedział, że sprawa nie jest tak prosta. Bo właściwie która Warszawa? To miasto za jego życia zmieniło skórę parokrotnie, zmieniło postać, formę, styl. Znał Warszawę przedwojenną, wesołą i fasonową, choć też niełatwą. Warszawę swojej młodości. Potem Warszawa okupacyjna, dziwactwo i groza, ale także podniecenie, walka, hazard. Toporowski zastrzelił kiedyś knajpowego skrzypka, który podsłuchiwał i denuncjował ludzi. Zastrzelił i swobodnie wyszedł na Nowy Świat: nikt go nie ścigał, oni byli wolni ludzie, mimo Szkopów, to się jeszcze wspanialej pokazało w strzelaninie "Za Kotarą", choć podobno politycznie wątpliwej, zresztą i w wielu innych wypadkach, "Wolność w niewoli", tak to trafnie nazwał ów londyński autor. Z kolei nowa dziwaczna faza nadziei: dwa miesiące Powstania — oswobodzona ulica Marszałkowska, gdzie wychodziło kilkadziesiąt pism różnych kierunków, gdzie działało wolne radio! I żałosny, trupi koniec: milionowe miasto, z którego wypędzono wszystkich ludzi, chyba jedyny wypadek w dziejach świata. Przewidział to warszawski literat, gdy w przedwojennej powieści Torpeda czasu opisał scenę, jak to na bezludnym rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich spragniony towarzystwa człowiek woła: "Hej, jest tam kto?!" i tylko echo własnego głosu mu odpowiada. A to ci heca — rzecz chyba unosiła się jakoś w tutejszym powietrzu, skoro jeszcze przed wojną ktoś ją przeczuwał! A potem Warszawa odżywająca, z miasta umarłego, z pustyni ruin, kikutów, popiołów, zgnilizny przekształca się w parterową, zuchowatą niby, mikołajczykowską jeszcze, choć i bierutową. Szykowano już dla niej zniewolenie, przeczuwała to, ale jeszcze pieściła się znowu mało określoną nadzieją. Wpaść prosto z hitleryzmu w komunizm, z jednego absurdu w drugi, to wydawało się niemożliwe, nierealne. A komuchy umieją się przyczaić... Ale prędko utracono złudzenia, zakuwanie w kajdanki odbywało się metodycznie, przysłonięte epopeją odbudowy czy patriotyzmu. Dla nich, w nie ujawnionym podziemiu, sprawa była zresztą od początku jasna. Dolenc wytrzymał długo, ale w 1951 już nie dało rady. Wyjechał, tęsknił może, może nie, po ćwierćwieczu przyjechał, aby zobaczyć skutki zniewolenia. Zobaczył, poznał, wyjeżdża. Nie będzie już teraz czekał na spotkanie z Warszawą, bo spotkanie przecież się odbyło, ma już je za sobą. No i co? Właśnie, trudno powiedzieć, dziwnie powiedzieć. Miejsce geograficzne jest to samo, usytuowanie ulic podobne, podział i układ przestrzeni zachowano w zasadzie dawny, to dzieło grupki przedwojennych architektów, którym po wojnie pozwolono jeszcze trochę działać, aby złudzić ludzi rzekomą ciągłością, historyczną kontynuacją. Ale to nieprawda, ciągłości nie ma, bo najważniejszym wymiarem jest tu nie przestrzeń, lecz czas. Dolenc odbył swą podróż nie w wymiarach geograficznych, lecz w czasie. I stąd rezultaty nieoczekiwane. Choć właściwie oczekiwane, tyle że przeczucia obleczone W ciało zawsze się trochę różnią od wyobrażeń. Na przykład zniewolenie. Tak na oko go nie widać, dopiero gdy się włączyć w jakikolwiek aparat — biurokratyczny, policyjny czy finansowy. Dolenc właśnie się w coś takiego włączył, załatwiając sprawę czeków, podnosząc pieniądze z banku, płacąc W hotelu „Forum". Ileż tu machinacji i manipulacji, wynikłych z traktowania człowieka jako wroga lub oszusta, którego trzeba szykanować, a co najmniej kontrolować. Wystawanie w ogonkach do różnych okienek, gdy przecież sprawę z ogólną korzyścią dla wszystkich załatwić było można w pięć minut, to także przejaw walki ze społeczeństwem, zwanym teraz „ludnością", walki toczonej nieustannie i na wszystkich frontach przez komunistyczne państwo. W jakich celach? W sobie wiadomych. Ale komu — sobie?! To właśnie jest niejasne — bezosobowa siła unosi się w powietrzu, przecież tu ludzie sami siebie wzajemnie terroryzują. Walka wszystkich przeciw wszystkim, której początek widział porucznik Kwaśny przed ćwierćwieczem, gdy opuszczał Polskę, dzisiaj owocowała w tym dziwacznym mieście. Mieście jego i nie jego zarazem. Forma przestrzenna była jego, także usłane różnokolorowymi liśćmi Łazienki, Aleje Ujazdowskie, park Ujazdowski, Agrykola. Chodził tam teraz często, czasu miał obecnie dużo, w tym swoim ostatnim warszawskim tygodniu. Forma była jego, a także wspomnienia, budzone przez ową formę. Za to treść tego miasta uciekła mu bezpowrotnie, nie złapie jej już nigdy, choć jest ten sam, co niegdyś. Ale nie złapie jej, bo działanie czasu w bolszewii odmienne jest niż gdzie indziej. Ilość bezpowrotnie przechodzi tu w nową jakość, czego nigdy nie zrozumieją zapatrzeni w swój stabilny styl życia Amerykanie. U nich upływ czasu zaledwie zdoła odrobinę podgryźć silnie wkorzenioną, broniącą się samoistnie American way of life, tutaj czas wciąż pożera wszystko na nowo, zostawiając ciągle się odnawiającą pustkę. Ciekawy mechanizm — ale już nie dla Dolenca! Stojąc raz w stłoczonej kolejce przed okienkiem bankowym przypomniał sobie, jak mieszkał kiedyś miesiąc w nowojorskim hotelu nic nie płacąc — wystarczał od niechcenia zanotowany numer karty kredytowej. W krainie komputerów, gdzie mogli każdego skontrolować po stokroć, rezygnowano z tego. Tutaj natomiast, w strefie prymitywu, dokuczali każdemu i załazili za skórę, aby nie zapomniał, gdzie i pod czyim naciskiem żyje. Ale po co to robią? To właśnie jest zagadką, której już Dolenc zgłębić nie próbuje — zwłaszcza na wyjezdnym. Obcuje teraz sporo z Amerykanami, mieszka u Gene Harri-sona w służbowym mieszkaniu na ulicy Dąbrowskiego. Jest tam od frontu bardzo piękny ogród, dziś ustrojony różnokolorową szatą jesienną. Pałacyk Harrisonów przestronny i unowocześniony, wyłożony „moketą", ze znakomitymi te- lefonami. Po namyśle Dolenc zadzwonił do Diany, do Waszyngtonu — aby przypieczętować już swój wyjazd z Warszawy. Pewnie Joseph A. Murchison też się zbytnio nie zdziwi. Tam nie ma niczego dziwnego, dziwność jest tutaj — sama dla siebie