Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Omal nie upadła. - To pojedźmy wzdłuż rzeki do polany Świrusa, jak zamierzaliśmy. Tylko wrócimy tą samą trasą, a nie przez las. Pasuje ci, myszko? - Może spotkamy Świrusa? - ożywiłam się. - Ciekawe, jak tam noga Żabci? Na tej polance po raz pierwszy zmaterializował się przed moimi oczyma. Wcześniej znałam go jako legendę. Miejscowego głupka. Wstyd się przyznać, ale sama tak o nim myślałam. Zresztą każda wieś ma „głupiego Jasia", a on ze swoim stylem życia najbardziej nadawał się do tej roli. Wtedy wywarł na mnie niesamowite wrażenie. Wybraliśmy się z Filipem na jesienną przejażdżkę. Popołu- 115 dniowe światło było łagodne, cienie powoli mroczniały. Drzewa straciły już część liści i poprzez prześwity, które porobiły się w lesie, z daleka dojrzeliśmy polankę Świru-sa. Bez słowa wstrzymaliśmy konie. Stały spokojnie, nawet nie parskały. A my chłonęliśmy widok przed nami, niczym chciwi podglądacze rodem z „Big Brothera". Na polanie znajdowało się spore stado starych, zmęczonych koni. Były ubłocone, łby zwiesiły nad ziemią ale nie jadły zeschniętej trawy. Wyglądały za to tak, jaby słuchały. Bo Świrus do nich mówił. Zwracał się właściwie tylko do jednego: ogromnego biało-czarnego srokacza, tuląc jego łeb do swojej piersi. Ale słuchały wszystkie. Nie wiem, co im opowiadał, nie zdołałam odróżnić słów. Pamiętałam za to ton jego głosu!... W taki sposób opowiada się dzieciom baśnie na dobranoc. Świrus nas nie widział. Z pewnością byłoby mu strasznie głupio, gdyby odkrył naszą obecność. Nam zresztą też. Dlatego po chwili wycofaliśmy się bez hałasu w stronę leśnej gęstwiny. Długo nic do siebie nie mówiliśmy, a ja odruchowo przeczesywałam palcami grzywę Plastyki. Zupełnie jak teraz, pomyślałam, przyłapawszy się znienacka na tej zakazanej czynności. Szybko chwyciłam wodze w obie ręce. Filip nie znosił, gdy trzymałam je w jednej. Krzyczał, że spadnę, kiedy koń się spłoszy. A dzisiaj Filip miał wyjątkowo dobry humor - zgodził się, abym jechała pierwsza. Nie chciałam mu go popsuć. Dosiadać prowadzącego konia to niemała przyjemność i okazja do wykazania się jeździeckimi umiejętnościami. A poza tym wszystko widzi się odrobinę wcześniej. Jechaliśmy ścieżką, która wiła się tuż nad brzegiem nieuregulowanej, meandrującej rzeki, miejscami podmy- 116 jym przez nurt i dość wysokim, innym razem opadającym łagodnie i tworzącym wygodny wodopój dla zwierząt, pierwsza to zobaczyłam. - Co tam jest? Nie widzisz, Filip? Tam w zaroślach, na wodzie. Nie, bardziej w lewo, przy naszym brzegu. - Stos zbutwiałych desek? - spróbował zgadnąć. Przesłonił oczy ręką, bo słońce świeciło prosto na nas. Promienie światła odbijały się w szkłach okularów, chociaż miały powłokę antyrefleksyjną. Może dlatego nie widział dobrze. Ja też nie mogłam jeszcze rozpoznać dziwnego przedmiotu, ale kupą desek to nie było na pewno. - Krowa? - strzelał dalej. Ale co by tu robiła krowa? Świrus bydła nie hodował, a podejrzana rzecz zajmowała wodopój, z którego korzystały jego konie. - Może to któryś z koni Świrusa? Leży na brzegu i trawy go zasłaniają. Zaniepokojona, popędziłam Plastykę wyciągniętym kłusem. Wybujała osoka wciąż nie pozwalała na właściwe rozpoznanie znaleziska. Nagle klacz odmówiła posłuszeństwa. Kręcąc się pode mną, usiłowała zawrócić do domu. - Co, u licha? - zganiłam ją. Nigdy tak się nie zachowywała. Pchnęłam Plastykę bardziej zdecydowanie. Zarżała ze złością i stanęła dęba. - Nic ci się nie stało? Najpierw miałam przed oczyma wierzgające kopyta Plastyki i fragment ubłoconego popręgu od siodła, a te- 117 raz pochylała się nade mną zatroskana twarz Filipa. Wystraszył się bardziej ode mnie. Choć to mnie zrzucił koń. Ostrożnie poruszyłam palcami rąk i nóg, pokręciłam szyją we wszystkie strony. Przyciągnęłam podbródek do piersi, sprawdzając, czy nie mam wstrząsu mózgu. P0 czym energicznie się podniosłam. - Jak widzisz, żyję - rzekłam z ulgą. - A gdzie Plastyka? - Tam się pasie. Nie uciekła daleko, zaledwie kilka metrów dzieliło ją od miejsca wypadku. Teraz stała spokojnie. Cofnęła się tylko do granicy, za którą nie czuła ohydnego smrodu zalatującego od rzeki. To on sprawił, że po raz pierwszy tak się zbuntowała. Myśmy też poczuli tę woń. Nie miałam wątpliwości, skąd pochodzi. - Filip, złap ją i poluzuj jej popręg, bo zaraz naje się trawy i jeszcze się rozchoruje - poprosiłam, rozcierając obolałe ramię, którym uderzyłam się o kamień. - Przy-wiąż konie do drzewa i chodźmy zobaczyć, co tam leży. Gdyby to był koń, chyba nie tkwiłby tak długo bez ruchu. A jednak. Kiedy dotarliśmy do celu, naszym oczom ukazał się okropny widok. W wysokich trawach, utkwione między rozgałęzionymi korzeniami wierzb, przyniesione tam z nurtem rzeki i częściowo zanurzone w wodzie, leżały końskie zwłoki. Odór padliny prawi nas zabijał i musieliśmy zakrywać twarze rękoma, ab się przed nim bronić. Dzięki temu Filip nie zobaczył m~ ich łez. Natychmiast zatelefonował do Wujka. Chociaż tkwiąca w wodzie masa była pozbawiona naturalnej barwy 118 i kształtu, żadne z nas nie wątpiło, że znaleźliśmy Lolitę. Hauczeni doświadczeniem, czekaliśmy przy szczątkach. Tym razem nic nie ma prawa zniknąć. Ciekawe, kto zazdrościł byłemu dyrektorowi tak bardzo, że postanowił pozbawić go najlepszego konia? I to w taki sposób! Postępujący rozkład wskazywał na to, że Lolita nie żyła mniej więcej od tamtej burzliwej nocy, kiedy zaginęła. Pastwisko, co prawda, sąsiadowało z rzeką - wyłączając wąski pas państwowej strefy przygranicznej -i do niedawna ogrodzenie w jednym miejscu było raczej symboliczne, dopóki Borek go nie naprawił. Trudno jednak było uwierzyć, że klacz zgłupiała od pioruna, skoczyła do wody i przypłynęła pod prąd aż tutaj, by utopić się przed zakrętem. Zwłaszcza że przechodziłam tędy później i nic nie dostrzegłam. Nawet zakładając, że ciało nie wynurzyło się wtedy jeszcze na powierzchnię, to przecież po mnie wiele razy był tu Wujek, Świrus często poił swoje konie, może Józio wybrał się na ryby (wprawdzie dawno już go nie widziałam, w sklepie wciąż zastępowała go żona), a Irena urządzała sobie konne przejażdżki... Ktoś z nich musiałby je zauważyć. Wniosek z tego nasuwał się jeden: do dzisiaj nie było ich widać! No tak, przecież więziły je dwa korzenie, które nieco wyżej łączyły się w gruby pień powalonej na bok wierzby. Zaraz, zaraz... Coś mi tu nie pasuje, tylko jeszcze nie wiem, co... Ta wierzba! Rosła po drugiej stronie rzeki, tam, gdzie widać tę wyrwę w piachu. Korzeniami tkwiła częściowo w wodzie. Były masywne i przygniatały szczątki od góry. Dlatego trup nie mógł wypłynąć. Sy- 119 tuacja zmieniła się dopiero wtedy, gdy wczorajsza burza wywaliła całe drzewo. A więc śmierć klaczy to ani wypadek bez udziału człowieka, ani utopienie z premedytacją! Ktoś usiłował przeprawić się z nią na Białoruś. Może dalej. Dość, że wybrał tę drogę