Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Pójdę uspokoić psa - ciocia Basia zerwała się z miejsca i pobiegła ku drzwiom. - Biedny Feri! Ma tyle kłopotów z Tuptaczkiem, a teraz jeszcze te milczące monstra! - Ona by najchętniej została z psem tutaj, żeby go nie narażać na spacery w kosmosie! - zaburczał wuj Alf. - Mogę się założyć, że na swojej stacji posadzi drzewka, żeby Feri miał gdzie podnosić tylną łapę. - To bardzo ładnie ze strony Basi - ujęła się za swoją starszą krewniaczkę Anna. - Ja też lubię psy - podtrzymał ją Roald. Maciek ogarnął wzrokiem wszystkich zgromadzonych w pokoju. Teraz dopiero dotarło do niego, co oznaczała obecność czterech dodatkowych robotów. - A więc jesteśmy w finale - powiedział bez zastanowienia. Nastała chwila ciszy. Przerwał ją śmiech historyka: - Nikt w to nie wątpił, młody człowieku! Zapomnieliście, jak wypadły auspicje?! Wróżby?! Summa cum laude! Z największą chwałą! Cała czwórka, ha, ha, ha! - zaśmiał się tak, aż szyby odpowiedziały niespokojnym brzęczeniem. - Ten młodzieniec - utkwił pałający wzrok w twarzy Maćka - skompromitował mnie ze szczętem! Żeby w mojej rodzinie wyrósł tak przerażający ignorant... ale co tam - machnął zamaszyście ręką. - Sumtna cum laude! - powtórzył z zapałem. - Wszyscy wygrają! DIXI, Czemu się śmiejesz? - spytał ponuro, patrząc podejrzliwie na rozjaśnioną nagłym uśmiechem twarz Maćka. - Nic, nic - wycofał się pośpiesznie chłopiec, któremu tylko co błysnęła szalona myśl, żeby pokazać wujowi język. Wyobraził sobie miny obecnych... i musiał się uśmiechnąć, choć skądinąd wcale nie było mu wesoło. - One chcą wejść - zabrzmiał od progu nadąsany głos Skrzacika. - Kto chce wejść? - przestraszyła się Lena. Ale cztery roboty Bis, bo to właśnie one „chciały wejść”, wcale nie czekały na zaproszenie. W drzwiach ukazały się cztery nieludzkie głowy, tak blisko siebie, jakby należały do jednego metalowego smoka. - Czas udać się na pole startowe - powiedziały cztery głosy. - Już musicie iść - Skrzacik ostentacyjnie odwrócił się plecami do drzwi. Nie wytrzymał jednak i rzucił z przekąsem, zerkając za siebie: - Sam przypomniałbym o tym. Od tego tu jestem. Wuj Alf trzepnął Maćka po ramieniu, aż chłopiec przysiadł. - Należy ci się za ten podejrzany uśmieszek - historykowi nie sposób było odmówić przenikliwości. - A teraz: Alea iacta est! Kości zostały rzucone... nic, nic, piesku - dodał szybko, bo Feri, który wdarł się do pokoju zaniepokojony obecnością obcych potworów, na dźwięk słowa „kości” przysiadł przed uczonym i otworzył pysk zerkając z wyrazem nagle rozbudzonego apetytu. - W górę serca! - krzyknął historyk, tym razem jednak nie do psa, tylko do swojego siostrzeńca. - ABZ-22, na start! 3 Siedemdziesiąt pięć sekund Trasa Ziemia-Mars biegła dzisiaj jakby tunelem, którego ściany tworzyły świecące wszystkimi barwami afisze i mapy, informacje przeznaczone dla widzów oraz monstrualnych rozmiarów przestrzenne zdjęcia zawodników. W pewnym momencie Maciek ujrzał wykrzywioną w sztucznym uśmiechu swoją własną twarz i szybko odsunął się od iluminatora. Ale nie on jeden obserwował fotoatrakcje przygotowane dla gości Astroniady. - O, to jesteś ty! - ucieszył się Roald. - Jaki ładny - dodał mlaskając z uznaniem Marek. - Zaraz widać, że mój brat! Na szczęście, wśród dziesiątek innych, w przestrzeni zalśniła z kolei wdzięcznie uśmiechnięta twarz Anny. To odwróciło uwagę pasażerów specjalnego statku od zawodnika ABZ-22. A tuż za Anną przesłoniła gwiazdy czarna głowa jakiejś smagłoskórej dziewczyny, ukazującej zęby tak olśniewającej białości, jakby każdy z nich miał wprawiony reflektor. Dziewczyna patrzała spod wpółprzymkniętych powiek tak, że ledwie było widać jej wielkie oczy koloru dojrzałych kasztanów. Marek tym razem nie powiedział nic, tylko uniósł się w fotelu i odprowadził wzrokiem znikające za rufą zdjęcie, które nosiło krótki podpis: Dahra. Nic więcej. Wszystkie inne fotografie były opatrzone pełnymi imionami i nazwiskami zawodników, wymieniono też Strefy, które reprezentowali. Ciemna piękność zadowoliła się imieniem Dahra. - Podobała ci się, Mareczku? - zagadnął od niechcenia wuj Alf. - Mogę ci powiedzieć, że świetnie przeszła przez Turniej Kwalifikacyjny. Jest niewiele starsza od czwórki naszych bohaterów, a kiedy ukazała się na kontrolnych ekranach Komisji dwóch moich uczonych kolegów jurorów zapomniało języka w gębie. - Eee! - żachnął się niezbyt szczerze Marek. - Oho - mruknęli równocześnie Maciek, ciocia Basia i Lena, ta ostatnia nie bez pewnego niepokoju. Jej najstarszy syn znany był nie tylko jako obiecujący naukowiec, asystent słynnego Abaja Badandajewa. Na tym urwała się tak mile rozpoczęta rozmowa, ponieważ komputer statku zawiadomił przez głośniki, że lądowanie pod wioską olimpijską nastąpi za niecałą minutę. Jurorzy, zawodnicy i towarzyszący im goście zaczęli przygotowywać się do wyjścia. Statek osiadł wewnątrz olbrzymiej kopuły - niewidocznej, bo zamkniętej tylko polem siłowym - nakrywającej obszar kilku osiedli oraz część pól uprawnych i skrawek rezerwatu Doliny Marinera. Pod jej gigantyczną czaszą można było oddychać zwykłym ziemskim powietrzem, panowała tam również sprzyjająca ludziom temperatura. Takich stref chronionych urządzono już na Marsie kilka, planeta stawała się powoli swojska i zamieszkana, jakby nigdy nie była martwym czerwonym globem pozbawionym wody, jeśli nie liczyć jej drobinek w czapach śniegowych na biegunach i zlodowaciałych podziemnych jezior. Wioska przypominała porozrzucane bezładnie sześcienne klocki. Domki tworzyły małe, nieregularne piramidy, a gdzieniegdzie rozstępowały się, odsłaniając widok na góry. Niebo było barwy brzoskwiniowej, ale na lądzie zielone trawniki, fontanny, szpalery kwitnących krzewów i wspaniale rozrośnięte drzewa dawały przybyszom złudzenie, że nigdy nie opuścili Starej Ziemi. Na spotkanie gości wyszła młoda kobieta nadzorująca automaty obsługujące mieszkańców hoteli. Po powitaniu zawodnicy musieli zgłosić się w odświętnie ustrojonej sali, gdzie urzędowała komisja Astroniady. Formalności trwały krótko