Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Radość trwała krótko. Furgonetka minęła ich szybko. - A to drań! - krzyknęła. - Zaraz się rozpłaczę... Niespodziewanie rozbłysły czerwone światła stopu. Samochód zatrzymał się kilkaset jardów dalej. - Poczekaj! - rzucił Mark. Pobiegł. Słyszała, jak nawoływał kierowcę. Potem krzyki ucichły i zgasły światła pojazdu. Czekała. W ciemności, wypełnionej cichym poszumem lasu, słyszała bicie własnego serca. Mark nie wracał. Beznadziejnie wpatrywała się w ciemność za tylną szybą. Łyknęła nieco whisky i zdecydowała się wysiąść, zabierając ze schowka latarkę. - Mark! Szła ostrożnie w stronę furgonetki i bezskutecznie próbowała zaświecić latarkę. W końcu zaczęła biec. Marka nie było. Pusto. Przecież furgonetka stanęła gdzieś tutaj! Wytężyła wzrok, ale wypity alkohol rozmywał ostrość widzenia. Nogi miała jak z waty. Drżały. W pewnym momencie wpadła do rowu i uderzyła głową o wystający korzeń. Podniosła się z trudem niczym dziecko, próbujące wygrzebać się niezdarnie z piaskownicy. Z lasu dobiegły ciche pojękiwania. Po raz pierwszy ogarnął ją strach. Zdołał się przebić nawet przez ochronny pancerz whisky. Mimo to ruszyła w las. Spodziewała się znaleźć Marka, ale to nie był on. Nieznajomy miał na sobie wilgotny kożuch. Po omacku odnalazła jego głowę, wymacała na niej pozlepiane włosy i natychmiast odskoczyła ze wstrętem. Obcy chwycił ją za przegub. Krzyknęła. Coś bełkotał, ślinił jej dłoń, a ona czuła, że za chwilę straci przytomność. Przewrócił ją, wciskając jej twarz w mokrą ściółkę. Rozległ się potężny trzask, błysnęło ostre światło i z nieba spadł ciężki grom. Burza przyszła nieoczekiwanie. Alice wykorzystała zaskoczenie i odepchnęła napastnika, wstała niepewnie i pobiegła w stronę szosy, zataczając się. Dorwał ją. Chwycił ją za kostkę. Upadła na plecy. W kolejnym błysku pioruna ujrzała go wreszcie i natychmiast wytrzeźwiała. Pokryte sierścią, zakrwawione stworzenie przypadło do ziemi. Widziała je przez ułamek sekundy, ale to wystarczyło. Kopnęła, celując w twarz, aż stwór - owłosiona karykatura człowieka jaskiniowego - zawył przeraźliwie. Rzuciła się do ucieczki. Biegła jak we śnie, tylko szosy nigdzie nie było. Znajdowała się w środku lasu i z utęsknieniem czekała na kolejne uderzenie pioruna. Cały czas czuła obecność napastnika. Słyszała rzężący oddech za sobą, więc biegła, nie zważając na ostry ból w klatce piersiowej. W każdej chwili atak serca mógł ją zabić, ale bardziej bała się obcego. - Ratunku! Mark! - krzyczała, wybiegłszy z lasu. Nagle coś twardego podcięło jej nogi. Upadła na kamienny murek. Pastwisko? Pole golfowe? Ucieczka przez rozległą przestrzeń, porosłą trawą, nie miała sensu. Na szczęście wiatr rozgonił chmury. Widziała teraz zarys muru i czarny kontur lasu. Jednakże coś poruszało się w ciemności na skraju lasu. Poderwała się do biegu, chciała dotrzeć do szosy. Zdawało jej się, że słyszy w oddali klakson. Ten dźwięk dodał jej sił. Pędziła więc na oślep wzdłuż skraju lasu, a pod stopami trzeszczały gałązki. Obijała się o pnie drzew. W końcu, gdy zaczęło brakować tchu, las zrzedł. Wrzeszcząc na całe gardło, wpadła wprost w silne ramiona. Zanim zemdlała ze strachu, poczuła zmysłowy zapach męskiej wody kolońskiej. Mark takiej nie używał. 3. Obudziło ją ukłucie. Leżała na wygodnym, skórzanym fotelu w ekskluzywnym samochodzie. Strugi wody spadały z łoskotem na szyby i dach. Była przemoczona i brudna, skaleczenia krwawiły. Czuła ból. Na szczęście w samochodzie było ciepło i przytulnie. Dżentelmen po pięćdziesiątce, ze szlachetną siwizną na skroniach, budził zaufanie. Miał klasę. W dłoni trzymał strzykawkę. Z czubka igły sączyły się kropelki przezroczystego płynu. Odruchowo zaczęła masować przedramię. - Środek uspokajający - wyjaśnił nieznajomy. - Przeżyłaś szok, dziecko. Serce waliło ci jak młot. Alice drgnęła i zmarszczyła czoło. Nim sięgnęła do klamki, mężczyzna przemówił: - Nie radzę wychodzić na zewnątrz, panno... - zawiesił głos. - Duncan. Alice Duncan - odpowiedziała z trudem. Przypomniała sobie całe zdarzenie. Wyjrzała w mrok, ale nie dostrzegła niczego prócz ciemnej ściany lasu. Za kierownicą nie było nikogo, zaś w świetle reflektorów ujrzała zacinający deszcz i kawałek szosy. Była pusta. Nigdzie śladu forda. - Małe oberwanie chmury. Na szczęście przechodzi. - Kim pan jest? Co się stało? I gdzie jest Mark? Nie widzę samochodu. Gdzie jesteśmy? Gonił mnie potwór... - Doktor Patrick Gordon - wyciągnął wypielęgnowaną, ale twardą dłoń. Czuła, że ma charakter. Dłonie nieraz więcej mówiły o człowieku niż twarz. - Znajdujemy się w 2,5-litrowym jaguarze rocznik 1967 na szosie A-997. Zatrzymaliśmy się, bo wybiegł nam przed maskę młody mężczyzna... - Mark?! - Nie wiem, jak się nazywał. Nie przedstawił się. Wybiegł z lasu nieoczekiwanie i zataczał się. Na szczęście w porę zahamowaliśmy. Wsiadł do stojącego w rowie forda. Wyglądał na pijanego, ale udało mu się wyjechać. Nie odpowiadał na nasz klakson i odjechał. Wysiadłem z wozu i wtedy na mnie wpadłaś. - Odjechał? - wpadła w panikę. - Przecież samochód był uszkodzony. Mark nie zostawiłby mnie samej. Wołałam go. Boże! Myślałam, że ten potwór go zabił. - Potwór? Nie słyszałem o potworze z Loch Leven. Może to był borsuk? Zresztą jezioro jest kilka kilometrów dalej. Posłuchaj, mieliście wypadek i doznaliście szoku. Może miałaś halucynacje? To się zdarza. Martwię się raczej o twoje serduszko. - To było wielkości człowieka. Krwawiło. Pogładził ją po głowie. - Najważniejsze, że żyjesz. Oboje żyjecie. Miał rację. Uspokoiła ją nieco relacja o Marku. Pewnie pojechał do Kinross zawiadomić policję. - A furgonetka? Nie zrozumiał pytania. - Zaraz po wypadku Mark pobiegł do niej. Przyjechała z naprzeciwka. - Nie widziałem żadnej furgonetki. Drgnęła. Za szybą przesunął się cień. Przednie drzwiczki wozu otworzyły się i za kierownicą usiadł mężczyzna w pelerynie