Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
— Milady, wiem, że składam na twe ramiona wielki ciężar, ale tobie właśnie, jako najbardziej poszkodowanej, pozostawiam decyzję. Życie? Czy śmierć? Daneh mocno zacisnęła szczęki i potrząsnęła głową. - Niech cię diabli, Sheida! - Przykro mi, Daneh - szczerze powiedziała Sheida. - Ale pomyśl, w najlepszym przypadku możemy zniszczyć osłony Paula i zakończyć tę wojnę. W najgorszym, będziemy mieć dość energii, żeby sobie ułatwić życie. A technika medyczna znajdzie się na początku listy. Obiecuję. Daneh zasłoniła twarz dłońmi i prychnęła. - Niech cię piekło, Sheida - powtórzyła, a potem przez zaciśnięte zęby parsknęła: - Życie. Ale lepiej, żeby nie było łatwe! - Obiecuję ci, znajdziemy dla niego ciekawy sposób na spędzenie reszty jego nędznego żywota. Choć pewnie będziemy musieli zgodzić się na nietorturowanie, więc przykucie go do skały i codzienne wyjadanie wątroby przez sępy może nie wchodzić w rachubę. - Nie prosiłabym o coś takiego - odpowiedziała Daneh. - Po prostu... zamknij go. Samotne więzienie. Na resztę życia. - Dobrze - zgodziła się Sheida. — Przez resztę życia nie zobaczy ani jednej ludzkiej twarzy i nie usłyszy innego głosu niż swój własny. Zdajesz sobie sprawę, że tego rodzaju samotność stanowi jedną z najokrutniejszych tortur na świecie? Że doprowadzi go to do szaleństwa, a raczej je pogłębi? - Tak - lodowato odpowiedziała Daneh. - Wiem o tym. - Załatwione - oznajmiła Sheida, odwracając się do Edmunda. - Zdołasz wygrać tę bitwę? - Prawdopodobnie. Jeśli nie tutaj, to u bram miasta. Ale on prawdopodobnie dysponuje jakąś energią do obrony. Złapanie go, a nawet zabicie, przypuszczalnie nie będzie proste. - Po prostu go złap. Zorganizuję ci jakąś pomoc. Jeśli uda ci się go pojmać, uniemożliwię mu ucieczkę. Muszę iść, ale będę mieć oko na rozwój sytuacji. Jeśli Paul albo Chansa zauważą, że on przegrywa, będę musiała spróbować nie dopuścić do ich bezpośredniej interwencji. Ale teraz już lecę. - Po tych słowach zniknęła. - Och, cudownie - westchnęła Daneh. - Dzięki za zostawienie mnie tutaj, Sis. - Do i z miasta regularnie jeżdżą wozy - odezwał się Edmund. - Ale skoro Sheidy już nie ma, chcę ci coś powiedzieć. - Tak? - Cieszę się, że się zgodziłaś. - Co? - gniewnie wciągnęła powietrze. - Ale... Sheida ma rację - powiedział, podnosząc rękę, by powstrzymać jej gniewną reakcję. - Potrzebujemy energii. Ale jest coś więcej. Nie rozmawiałem z tobą o gwałcie i terapii, ponieważ jestem zbyt blisko ciebie, ni< jestem właściwą osobą do pomocy. Ale to nie znaczy, że nie... obserwowałem. A ty owijałaś się wokół nienawiści wobec McCanoca do bardzo nie zdrowego poziomu. Przyglądała mu się przez bardzo długą chwilę, a potem westchnęła. - Wiem. Ale nie mam pojęcia, co z tym zrobić. - Właśnie zrobiłaś większość. Używając rozumu zamiast serca wykazałaś, sobie samej, że możesz o tym zapomnieć. Zyskałaś dzięki temu przynajmniej tyle samo, ile dzięki tamtej sesji z Bast. Udowodniłaś, że nawet jeśli McCanoc jest na twojej łasce, możesz pozwolić mu żyć, dla dobra większej sprawy. Gdybyśmy go złapali, zostałby skazany na śmierć. Ale wyłącznie po uczciwym procesie i zgodnie z zasadami. Emocje nie powinny tym kierować. - Mogę cię o coś spytać? - odezwała się. - Oczywiście. - Gdybym powiedziała nie, to znaczy, że chciałabym jego śmierci, zrobiłbyś to? Nawet wbrew obiekcjom Sheidy? - Tak. Nie sądzę, żeby zyskanie tej energii miało zakończyć tę wojnę. Wojny rzadko, praktycznie nigdy, nie wygrywa się przez tego rodzaju jednostkowe zmiany. Wojny są zbyt złożone. Zabicie go pozbawiłoby frakcję Paula znacznej ilości energii, co byłoby pozytywne. Ale wcale nie zakończyłoby wojny. Z drugiej strony, dodatkowa energia byłaby na tyle użyteczna, że niepodjęcie szansy zdobycia jej byłoby... nie najlepszą decyzją. Ale gdybyś podjęła właśnie tal poparłbym ją. - Jesteś taki... dziwny, Edmundzie Talbocie - westchnęła, uśmiechając się. Zawsze myślisz o przyszłości, prawda? - Jeśli zaczniesz żyć przeszłością, to automatycznie kierujesz się na drogę do grobu - skomentował Edmund, a potem się uśmiechnął. - Mogłabyś zostać na kolacji, McCanoc nie dotrze tu dzisiaj, ciągle wpada w pułapki, które postawialiśmy na niego po drodze. - Niestety, muszę wracać - powiedziała, głaszcząc go po policzku. - Wracając, zatrzymam się w lazarecie i zobaczę, co słychać u Rachel. Zrób coś dla mnie, nie przychodź jutro po czułości. Nie będę czuła. Po tych słowach odeszła, szukając jednego z wozów. - Tak jest. - Edmund z powrotem podniósł szkic. Gdy się oddalała, westchnął i znów go odłożył. - HERZER! - Tak, baronie - z drugiego końca obozu zawołał triari. - Znajdź McGibbona, mam dla was dodatkowe rozkazy. Kiedy cała trójka się zebrała, powiedział im o prośbie Sheidy, choć nie zdradził jej powodu. - Wiem, czemu o to prosi, i zgodziłem się postąpić zgodnie z jej życzeniem. Ma nie zostać zabity. Zrozumiano? - Tak jest, sir - niechętnie mruknął Herzer. - Czemu, do diabła, nie? - zapytał McGibbon. - Wiesz, co zrobił! - Tak, wiem - bezbarwnie odpowiedział Edmund. - A powód jest taki, że wydałem rozkaz. Zamierzasz mu się podporządkować i nakazać to swoim podwładnym? Czy mam kazać Steinweggenowi przejąć dowództwo? McGibbon zaczerwienił się, ale kiwnął głową. - Wiesz, że wykonam twoje rozkazy. Ale to wcale nie znaczy, że muszą mi się podobać. - Nikomu z nas się to nie podoba - odparł Edmund. - Ale to konieczność. - Mogę zadać pytanie, sir? - odezwał się Herzer. - Nie jesteś już rekrutem, Herzer - z uśmiechem przypomniał mu Talbot