Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Kroki zbliżały się coraz bardziej. Na śnieżnej szybie laboratoryjnych drzwi ukazała się czyjaś sylwetka. Laura i Barney wstrzymali oddech. Nieznana postać otworzyła drzwi i wśliznęła się do środka. W chwilę później nastała tak przejmująca cisza, że Bamey słyszał szaleńcze uderzenia swego własnego serca. I wówczas zorientował się, co się stało. - Castellano! - szepnął. - Czy zauważyłaś coś dziwnego? - Aha. Nagle zrobiło się cicho. W sekundę później ukazała się znowu tajemnicza postać, minęła ich - tym razem biegiem i znikła w ciemnościach. - Uff! - powiedziała Laura, oddychając z ulgą głęboko. - Dosyć już mam tych emocji jak na jeden wieczór. - Jeśli chcesz, to możesz wracać, aleja muszę zobaczyć, co się stało - odpowiedział Bamey. - Nie ma mowy. Nie odstąpię cię nawet na krok. Nawet jeślij masz zamiar wejść do męskiej ubikacji. ,1 Podeszli na palcach parę kroków do drzwi laboratorium, którd otworzyły się bezszelestnie i wchłonęły ich do środka. Wewnąte usłyszeli szum, w którym łatwo rozpoznali oddechy spokojnie śpią! cych zwierząt. Nic nie wskazywało na jakiekolwiek cierpienie! Laura zapaliła latarkę i skierowała ją w stronę psów. Wydawało iBJ się, że spały. Po paru sekundach zorientowali się jednak, że pa z nich w ogóle się nie ruszało. - Popatrz na tego owczarka szkockiego Alison - szepr Bamey, wskazując na górny szereg klatek. Podeszli bliżej i Lau zaświeciła latarkę prosto w oczy psa. - O Jezu, Bamey, on zdechł! Barney skinął głową i wskazał palcem na klatkę poniżej, ] prawej stronie. - Ten według mnie również wygląda na martweg A gdzie jest nasze psisko? Wąski strumień światła latarki Laury przeszukiwał klatki od do dołu. - O, tutaj! - Oboje przyklękli przy klatce terierki. Ba sięgnął szybko ręką do środka i dotknął jej obandażowanego brzu - Żyje - mruknął. - A teraz zwiewajmy stąd szybko. - Czytasz wprost w moich myślach, Bamey. Kiedy byli już bezpieczni w otoczeniu żywych, Bamey zwer lizował ich wspólne obawy. - Nie jestem pewien, Castellano, ale przypuszczam, że k z naszego rocznika mocno wierzy w eutanazję. - Myślę, że można by to nazwać czynem humanitarnym. - Owszem, ale trzeba również przyznać, że to raczej niesamow Następnego ranka profesor Cruikshank zwrócił się do gr z dezaprobatą: - Przykro mi, ale muszę powiedzieć, że wielu z l nie wykonało tych chirurgicznych zabiegów z należytą ostrożnoś " W ciągu jednej nocy straciliśmy aż dziewięć zwierząt doświadcz nych. Wobec tego musiałem dostarczyć wam dziewięć nowych "Ę tylko na ostatnią wiwisekcję serca i płuc. - Ależ, panie profesorze... - Oczy wszystkich zwróciły! na tego, kto ośmielił się zgłosić sprzeciw. - Tak, panie Landsmann? - zapytał profesor. - Czy nie byłoby to bardziej ekonomiczne i jednocześnie bardziej miłosierne, gdyby ludzie, którzy stracili psy, podeszli do innych stołów? - Nie sądzę - odpowiedział profesor. - To zbyt istotna część waszej edukacji. Każdy z was powinien mieć możliwość własnoręcznego zbadania żywych organów w żywym organizmie. Żadne książki wam tego nie zastąpią. Bierna obserwacja też nie wystarczy. Bennett skinął głową. W każdym razie cała ta sprawa była już teraz kwestią czysto akademicką, gdyż zwierzęta zostały uwiązane i uśpione, czekając ulegle na noże badaczy. Były to dziwne bożonarodzeniowe święta dla Bamiego i Laury. Oboje wybrali się w podróż, która zaczynała już zmieniać ich perspektywę patrzenia na życie. Ta niewielka ilość wiedzy, która już posiadali, oddzielała ich od laików, których świadomość niesamowitej machiny życia była zaledwie powierzchowna. Mimo to rozkoszowali się tym owodniowym ciepłem rodzinnego gniazda. Rodzice nie byli przecież dla nich tylko zbiorem komórek, cząsteczek i tkanek, lecz ucieleśnieniem miłości i serdeczności. Patrząc, jak jego młodszy brat pożera szesnaście słodkich omletów na śniadanie, Bamey nie mógł się nadziwić, że Warren nawet przez chwilę nie zastanowił się nad skutkami, jakie wywoła w jego metabolizmie zapoczątkowany w ten sposób glikogeniczny proces. Z największą przyjemnością oddawał się rozmowom, które nie wymagały podawania faktów, wzorów i struktur chemicznych. Warren wydawał mu się teraz znacznie pewniejszy siebie, choć być może takie wrażenie sprawiały jedynie jego wąsy. W każdym razie podczas nieobecności Bamiego pełnił godnie rolę mężczyzny w rodzinie, pomagając Estelle w przygotowaniach do nieuchronnej sprzedaży domu i w przeprowadzce na południe. Do rozpoczęcia Szkoły Prawniczej pozostały mu jeszcze dwa lata, ale zarówno matka, jak i syn w marzeniach opuszczali już Brookłyn. Przy swoich nowo wyostrzonych zmysłach obserwacji Bamey dostrzegał teraz rzeczy, których nigdy przedtem nie zauważał, na przykład skrzypiące deski na drugim piętrze. Najwidoczniej dom też już się postarzał. Nawet obręcz do koszykówki na starym dębie została pozbawiona siatki przez paździer- nikowy huragan i zardzewiała doszczętnie pod wpływem pona tuzina zim. Rdza, kurz i skrzypiące deski. Tak jakby sam Brookły odczuwał coraz większe zmęczenie. Tylu przyjaciół przeprowadziła się już gdzieś indziej. Luis zmienił się również. Nadal uważał się za El Penon, La RocĄ de Gibraltar. Jednakże zmarszczki na jego czole były o wiel głębsze i nie miał już ochoty na domowe wizyty w najprzeróżnieji szych godzinach nocy. i Brak poświęcenia z jego strony? Energii? Zapytany wprosi wytłumaczyłby to zapewne brakiem czasu. Kiedyś rzadko spogląda w kalendarz, teraz zdawało się jednak, że jest uzależniony od ruchów klepsydry. Niecierpliwie czekał na każdy weekend. Od kiedy przyj do swojej praktyki zapaleńca z Puerto Rico jako partnera, pozosta wiał młodszemu mężczyźnie soboty i niedziele. Sam siedział samo tnie w swoim gabinecie, bezmyślnie przerzucając czasopisma, z włflj czonym telewizorem nastawionym na pierwszy z brzegu piłkarsit mecz jako coś w rodzaju muzycznego tła. A szklanka u jego botel nigdy nie pozostawała pusta, s Niedziele przestały być czymś specjalnym dla Inez CastellaiH( gdyż teraz spędzała każdy dzień tygodnia na pokutniczej modlitw)! Ten jej gorący zapał przybrał ostatnio na sile dzięki przybycji ojca Francisco Xaviera, charyzmatycznego uciekiniera z Kuby l dęła Castro. - Dzięki Bogu - powiedziała Luisowi. - Przyjechał tu w s mą porę, żeby zbawić nasze dusze