Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Kozły wywija wysoko za chmurą. Mówcie, komu czego braknie, Kto z was pragnie, kto z was łaknie. Ziaren goryczy więcej nie potrzeba. Służą poezji ciepłe porcelany, Grono czarownych służy jej Charytek, Z greckich i rzymskich ziół ciągnione treści. Pykając lulkę, oblókłszy nankiny Niechby pomarzył na nowo poeta. Mógł dom być z drzewa, lecz podmurowany. Leżał tam Fedon i żywot Katona. Albo jeżeli zapalano w piątek Świece w jarzącym rodzinnym świeczniku, Z rytmów Daniela, z rytmów Izajasza Lekcję na zawsze zachowywał młody Jak milczeć warto i jak wiersze składać. Zamek na barkach nowogrodzkiej góry. Pagórków leśnych, jasnych wód potrzeba. Nigdy się tutaj nie obroni człowiek. Bo kiedy pusty ogarnie horyzont Że stoi w środku, nigdy nie uwierzy. Doradcą będzie mu ruchomy cień. Kto nie w tym polnym kraju urodzony Morzem popłynie, powędruje lądem, Pod jabłoniami na brzegach Wezery, Pod jodłą Maine ścigając odbicie Czarno-zielonych rzek swojej ojczyzny, Tak jak się w tłumie cudzoziemskich twarzy Ściga twarz jedną, kiedyś ukochaną. Za trudny dla nas chyba ten Mickiewicz. Gdzież nam do pańskiej, żydowskiej nauki. Za pługiem, bronią tylkośmy chodzili. Grała nam w święto muzyka nie taka. Ho la o la pastyrze łode pola du dy u dy pastyrze łody budy idźcie do stayenki do świentej Panienki i Grzegorz karbowy pisarz prowentowy Bzyczą i buczą grubym brzuchem basy: hudu- hudu - hu maju graj- u Panu Bogu Chrystu Panu gramy mu Lipowe skrzypki cieniuśko piskają: tiri, tiri, tili, tili zagrajmy se w tej to chwili wili li wili od o-zorzy do wilji Dmucha i kobzę gniecie stary Grzela: me-e -le - me kozu- be - kozu - me buli - wybuli mojej kozuli Z nim na wyprzódki kłania się klarynet: mula - ula u la la matulina matula I ciągną basy, wtórujące basy: Panu Bogu Chrystu Panu gramy mu Wiele, tak wiele już spraw przeminęło I kiedy żadne nie wspomaga dzieło Tytus Czyżewski wrócił nam kolędą. Jako buczały basy, buczeć będą. Skręciłem tytoń, bibułkę śliniłem, Potem zapałka w małym domku dłoni. Czemu nie hubka? Czemu nie krzesiwo? Wiał wiatr. Siedziałem na miedzy w południe Myśląc i myśląc, a przy mnie kartofle. IV. NATURA Ogród natury otwiera się. Trawa na progu zielenieje. Migdałowe drzewo zakwita. Sint mihi Dei Acherontis propitii! Valeat numen triplex Jehovae! Ignis, aeris, aquae, terrae spiritus, Salvete! - mówi gość w dom. Ariel, choć mieszka w pałacu jabłoni, Nie zjawia się wibrując skrzydłem osy. I Mefistofel, w przebraniu opata Dominikanów albo Franciszkanów, Nie stąpnie z krzaku morwy na pentagram Wyryty laską w czarnoziemie ścieżki. Ale po skałach idzie w skórzniach liści Milcząc różowym dzwonkiem rododendron. Koliber, bączek dziecinny powietrza, Zawisnął w miejscu. Silne serce ruchu/ Brunatną kroplą poci się u pyska Na gwóźdź tarniny wbity konik polny, Ani tortury świadomy, ni prawa. I cóż ma począć ten, jak go nazwano, Upiór naczelny, więcej niż czarodziej, Jak go nazwano: Sokrates ślimaków, Muzykant gruszek, rozjemca wilg, człowiek? W rzeźbach i płótnach indywidualność Potrafi przetrwać, a w żywiołach ginie. On niechaj kroczy za trumną leśniczych Których obalił górski diabeł, kozioł, Z obręczą rogów nad karkiem zagiętą. Niechaj ogląda cmentarz harpunników. Oszczep wbijali w ciało lewiatana I w tłuszczu jelit szukali dekretu. Energia stygła i wełniła morze. Także pamiętnik doktorów alchemii Niechaj rozwija. Prawie już dosięgli Cyfry, więc berła, i wtedy minęli Bez rąk i oczu i bez eliksiru. Tutaj jest słońce. A kto dzieckiem wierzył, Że akt i czynność wystarczy zrozumieć, Żeby rozerwać powtarzalność rzeczy, Jest poniżony, gnije w skórze innych I dla kolorów motyla ma podziw Niemy, bez formy, nieprzyjazny sztuce. Ażeby wiosła w dulkach nie skrzypiały Zwijałem chustkę. Ciemność podchodziła Od Gór Skalistych, Nebraski, Nevady, Zgarniając w siebie lasy kontynentu. Odbite żary nieba z ostrą chmurą, I loty czapli, drzewa torfowiska, Susz czarny, siny. Czółnem roztrącona Znów zakładała utopia komarów Błyszczące dwory. Grążąc się szeleścił Płaski cień lilii, pod burtę zepchnięty. Aż noc już tylko, popieleje toń. Grajcie muzyki, ale niesłyszalnie Jak ścieg zegarka, bo czekam godzinę. Moją stolicą bobrowe żeremię. I sfałdowała się jeziorna woda, Orał ją w kółko czarny księżyc zwierza Wzeszły z głębiny, z bulgotu metanów. Niematerialny nie jestem, nie będę. Tak niecielesne nie dla mnie spojrzenie